Trwa ładowanie...

Wrażenia ze szkoły rodzenia

Avatar placeholder
20.11.2020 09:56
Wrażenia ze szkoły rodzenia
Wrażenia ze szkoły rodzenia

Nadszedł wreszcie ten dzień. Po wymianie kilku maili i wydzwonieniu kilku telefonów do szpitala, w którym zamierzałam rodzić, udało mi się zapisać na zajęcia do szkoły rodzenia. Zajęcia były w czwartkowe późne popołudnie. A ja… Ja od 12 siedziałam w domu jak na szpilkach i czekałam na swojego męża. W końcu przyjechał i wyruszyliśmy w drogę. Przez całą trasę mierzyłam czas – tak na wypadek, jakbym w domu zaczęła rodzić, a mąż musiałby mnie zawieźć do szpitala. 40 minut… No nie, w takim tempie i takim czasie to zdążyłabym urodzić chyba w samochodzie. Ale nie o tym ma tu być mowa.

spis treści

1. Zajęcia w szkole rodzenia

Gdy stanęłam przed drzwiami szpitala, poczułam, głupio się przyznać, tremę. Odniosłam wrażenie, jakbym miała być już gościem porodówki, a nie przyszpitalnej sali gimnastycznej. Ale nic… Przełknęłam ślinę i wtoczyłam się (dosłownie) do holu, skąd potem korytarzami do małej, niezmiernie dusznej i wypełnionej po brzegi „ciężarówkami” salki.
- Ooo, jak Państwa dużo. Nie, nie. Tyle być nie może. Znów będziemy przenosić na inny termin. Mam na imię Krystyna i poprowadzę z Państwem zajęcia, które będą…… Reszty wypowiedzi Pani Krystyny, niestety, nie pamiętam, ale zaczęła notować, zapisywać, przyjmować wpisowe, ustalać terminy itp. Pierwsze zajęcia z reguły są teoretyczne i te także takie były. Dostaliśmy kalendarze, milion ulotek i stos reklam, każda opowiedziała coś o sobie, po czym wszyscy, pełni optymizmu na przyszłe zajęcia, rozjechali się do domów.

Kolejna wizyta w szpitalu nie napawała mnie już takim stresem. Znów z holu przez korytarze doszłam do owej dusznej salki, skąd razem z resztą ciężarnych i ich partnerów, niczym stadko kaczuszek, pomaszerowaliśmy do sali gimnastycznej. Tam, szybciutko (jak na moje brzuchate warunki) wskoczyłam w legginsy i trampki i zaczęła się lekcja rodzenia.

Zobacz film: "Cyfrowe drogowskazy ze Stacją Galaxy i Samsung: część 3"

Pierwsze minuty były szalenie krępujące i czułam się jakoś tak nieswojo. Musiałam maszerować, wymachiwać kończynami, podczas gdy mój mąż wraz z innymi panami zalegali sobie słodko na materacach. Brrrrrr. Oswoiłam się troszkę z sytuacją, gdy przyszedł czas na wspólne, partnerskie „manewry”. Siedzieliśmy na karimacie i wykonywaliśmy szereg różnych ćwiczeń oddechowych (z przepony – to ważne!! Ulubione słowo Pani Krysi), przeciągań i skłonów. Położna podchodziła do każdego i instruowała z kamienną twarzą – bo to przecież poważne sprawy – uśmiechając się tylko przy każdym „o kopnął”, „o rusza się”, „ale mnie łaskocze”. Generalnie szkoła rodzeniaw niczym nie różni się od zajęć w-f. Siedzisz, leżysz, machasz, oddychasz, robisz to, co każe Ci „nauczycielka”. I podobałoby mi się niezmiernie, gdyby nie to, że pod koniec każdych zajęć, losowo wybierane po trzy, stawałyśmy bokiem przy drabinkach i musiałyśmy na „raz, dwa trzy, czteeeery” Pani Krysi, robić układ, jak jakieś prima baleriny. Zamiast skupiać się na ćwiczeniach, obserwowałam te kilkanaście wpatrujących się w owo przedstawienie twarzy. Może i potrzebne było to ćwiczenie, ale dla mnie jakieś takie niezbyt wciągające. Ale cóż mus, to mus… I tak przez kilka tygodni – szpital, hol, korytarz, salka, trampki, legginsy i hajda!

2. Czy było to potrzebne?

Przyznam, że ekspresowego porodu nie miałam, łatwo także nie było, oddechy jakoś znieczulać nie chciały. Co jednak pomogło, to nauka NIEPANIKOWANIA podczas porodu. Znałam już dokładnie jego fazy, wiedziałam czego się spodziewać i jak przeć. Dodatkowo dowiedziałam się wielu rzeczy, które naprawdę pomogły mi przy późniejszej pielęgnacji malucha. Zachęcam Was, mamy, do udziału w takich zajęciach. Cudów nie ma, ale pomoc i wsparcie jest na pewno – zwłaszcza dla mam, które będą rodzić swoje pierwsze dziecko.

Ewelina Niestrawska-Mazur

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze