Trwa ładowanie...

Mama wcześniaka protestowała, by móc widzieć synka w szpitalu. "Nic nie zrekompensuje mi czasu bez dziecka"

Avatar placeholder
13.11.2020 18:30
Pani Anna podczas transportu dziecka do szpitala w Niemczech (listopad 2020)
Pani Anna podczas transportu dziecka do szpitala w Niemczech (listopad 2020) (Archiwum Prywatne )

Co czuje matka, która nie dość, że rodzi dziecko przedwcześnie, to jeszcze zostaje pozbawiona prawa do jego regularnych odwiedzin w szpitalu? Oto historia pani Anny, która postanowiła walczyć z systemem. I wygrała. Dziś mówi: - Nigdy tego nie zapomnę.

1. Protest mamy wcześniaka

Pani Anna T. (34 l.) od kilku lat mieszka w Niemczech. W Einbeck pracuje jako lekarz internista, nefrolog. W ubiegłe wakacje, będąc w 21. tygodniu ciąży, odwiedziła rodzinę z Łodzi. Nic nie wskazywało na to, z jak ogromnym stresem będzie musiała zmierzyć się w kolejnych tygodniach.

Zaczęło się od delikatnego skurczu, który sygnalizował przedwczesny poród. Trafiła do szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Lekarze nie dawali nadziei, mimo to synek - choć przedwcześnie - urodził się żywy. Niedługo po porodzie pani Anna opuściła szpital z informacją, że kolejny raz może zobaczyć dziecko za 10 dni, a później dopiero przy jego wypisie. Powodem decyzji była trwająca pandemia i obawa dyrekcji o zakażenie się personelu i dzieci na oddziale neonatologii. Pani Ania nie zgodziła się na odbieranie jej podstawowego prawa jako matki - bycia przy dziecku tuż po jego narodzinach. Postanowiła zorganizować protest z innymi mamami, który szeroko opisaliśmy w tym artykule: Od tygodni nie widują swoich przedwcześnie urodzonych dzieci. Wyszły na ulicę, by walczyć o swoje prawa.

Pani Anna z synkiem podczas lotu do szpitala w Niemczech. Niemowlę było transportowane w przenośnym inkubatorze
Pani Anna z synkiem podczas lotu do szpitala w Niemczech. Niemowlę było transportowane w przenośnym inkubatorze (Archiwu prywatne )
Zobacz film: "Nowa metoda karmienia dzieci"

Katarzyna Domagała, WP parenting: Pamięta pani, jak i kiedy trafiła do szpitala Centrum Matki Polki w Łodzi ze skurczami porodowymi?

Anna T.: - To było w sierpniu. W wakacje byłam w Polsce u rodziny w Łodzi. Pewnej nocy zaczęłam odczuwać delikatne skurcze, ale wtedy nie potrafiłam ich jeszcze prawidłowo zdiagnozować; nie wiedziałam, że są zapowiedzią przedwczesnego porodu, choć jestem lekarzem. Dopiero, gdy pojawiło się krwawienie, postanowiłam jak najszybciej jechać do szpitala.

Czy wcześniej, podczas badań u ginekologa, coś wskazywało na to, że mogą pojawić się jakiekolwiek komplikacje?

- Ciąża była w porządku w pierwszych tygodniach, o czym zapewniał mnie lekarz. Dlatego zdecydowałam się na przylot do Polski.

Jak pani zareagowała na to, że nagle znalazła się w szpitalu i rozpoczyna się walka o życie pani dziecka?

- Byłam przerażona, ogromnie zestresowana. Szczególnie, że to nie była moja pierwsza ciąża, ale dziecko miało przyjść na świat po raz pierwszy. Ta świadomość potęgowała lęk. Bardzo chciałam wierzyć – i wierzyłam – że tym razem się uda.

Jak przebiegał pobyt w szpitalu do momentu narodzenia się dziecka?

- Na początku trafiłam do szpitala w Brzezinach, gdzie dostałam leki na zatrzymanie skurczy. Ale te zamiast łagodnieć, nasilały się z godziny na godzinę. Na to wszystko zaczął odchodzić płyn owodniowy. Lekarze postanowili przenieść mnie do szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Trafiając tam nie miałam pojęcia, na co powinnam być przygotowana.

Czyli na co?

- Na walkę z systemem i walkę o moje podstawowe prawo jako matki, czyli bycie przy dziecku po jego narodzinach.

Pamiętam, że kiedy już znalazłam się na sali porodowej, jeszcze przed wizytą lekarza i przed wdrożeniem leków, spotkała mnie bardzo przykra sytuacja ze sytuacją.

To znaczy?

- Skurcze były coraz częstsze, następowały właściwie co 3 minuty, a rozwarcie szyjki macicy mierzyło 4 cm. Mój organizm był gotowy do porodu, ale moje dziecko nie było. To był 21. tydzień ciąży, co oznaczało, że maluszek mógł przeżyć jedynie w moim łonie.

Pielęgniarki, przebywając ze mną na sali porodowej, rozmawiały o mojej sytuacji. Wszystko słyszałam. Jedna powiedziała do drugiej: "Nie chcę już tego wszystkiego słuchać, to i tak będzie poronienie."

Jak się pani poczuła?

- Strasznie. To było jak cios. Myślałam sobie: jak można tak powiedzieć w obecności kobiety, która jedyne, o czym myśli, to o ratunku dziecka za wszelką cenę?

Czy ktoś panią przeprosił za tamto zajście?

- Nie. Myślę też, że te panie były bardzo świadome tego, co mówią. Nawet kiedy przypomniałam im, że jestem w tym samym pokoju i że ich rozmowa sprawia mi przykrość, rzuciły tylko: "Przecież stwierdzamy stan rzeczy".

To wpłynęło na pani nastawienie wobec całej tej sytuacji?

- Na szczęście nie zaczęłam myśleć pesymistycznie. Mimo wielu negatywnych i niepokojących sygnałów, które do mnie docierały, wierzyłam, że będzie dobrze, że mój maluszek przyjdzie na świat żywy.

Pani synek przyszedł na świat w wyniku cesarskiego cięcia?

- Tak. Sytuacja na szczęście zaczęła się stabilizować po podanych lekach, więc przeniesiono mnie na oddział patologii ciąży, gdzie spędziłam trzy tygodnie. Tam czekałam na zabieg. Pamiętam, jak jeszcze będąc na porodówce, słyszałam płacz niemowlęcia, które przyniesiono do mamy. Rozpłakałam się. Mówiłam wtedy do mojego synka: "Ty też będziesz tak kiedyś płakał, zobaczysz!". Bardzo tego pragnęłam – usłyszeć płacz mojego dziecka.

Co było już po zabiegu?

- Najgorsza była świadomość, że kiedy mój synek przyszedł na świat, nie mogłam nawet na niego spojrzeć, bo byłam pod narkozą. Nie wiem więc, jak wyglądały pierwsze momenty życia mojego dziecka. Lekarze i położne mówili mi wtedy, że jedyne, jak mogę pomóc dziecku w walce o życie, to regularnie dawać mu pokarm. Więc ściągałam pokarm codziennie i skrupulatnie.

Jak wyglądało pierwsze spotkanie z dzieckiem?

- Przed wejściem na oddział neonatologii byłam bardzo zdenerwowana. Kiedy zobaczyłam synka, rozpłakałam się. Miał taką cieniutką skórę, przez którą było widać wszystkie kolory jego żyłek i naczyń krwionośnych, każdą kostkę. Leżał sobie wśród tej aparatury, kabli, urządzeń, słysząc ich nieustanne pikanie i buczenie.

Czy lęk, który wywołały u pani komplikacje, zmalał, gdy dziecko przyszło na świat?

- Nie. Co prawda, cieszyłam się, że synek urodził się żywy, ale z tyłu głowy cały czas była obawa o jego życie i nadal jest. Powiedziano mi że pierwsze 2 miesiące są krytyczne i dopiero po tym czasie będzie można mówić o stabilizacji. Dziecko urodziło się z infekcją, a przez kolejny miesiąc walczyło z wieloma innymi. Synek wymagał również nieustannego wspomagania oddechu.

Na tym jednak ta historia się nie kończy. Po 10 dniach od przyjścia dziecka na świat wypisano panią ze szpitala, ale synek został. I wtedy zaczęła się walka z systemem, a właściwie z dyrekcją szpitala.

- Zaczęła się walka o odwiedziny synka. Kiedy opuszczałam szpital, dostałam informację, że najwcześniej mogę zobaczyć dziecko za 10 dni i wizyty będą możliwe raz na taki okres. Oczywiście powodem była trwająca pandemia. Oficjalnie od czerwca obowiązywał zakaz wizyt rodziców na oddziale dzieci przedwcześnie urodzonych.

Jak odebrała pani tę wiadomość?

- Byłam zrozpaczona, smutna, stęskniona za dzieckiem, z którym i tak miałam ograniczony kontakt. Wiedziałam, jak bardzo synek mnie potrzebuje i że moja obecność – co zresztą jest udowodnione naukowo – pomaga mu prawidłowo się rozwijać. Sytuacja, w której utrudnia się kontakt matki z dzieckiem niedługo po porodzie wyrządza krzywdę zarówno jej, jak i dziecku. To było dla mnie nie do przyjęcia.

Podjęła pani interwencję, po raz kolejny nie godząc się na najgorszy scenariusz.

- Napisałam pismo do dyrekcji. Na odpowiedź czekałam dwa tygodnie. Przeczytałam w niej właściwie wszystko to, co już wiedziałam, czyli, że szpital, mając na uwadze przede wszystkim zdrowie i życie małych pacjentów, nie może narażać ich na pojawienie się zakażenia na oddziale. Dlatego wizyty nadal zostają wstrzymane. Do zapytania o testy nikt się nie odniósł.

O sprawie zakazu odwiedzin w szpitalu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi pisaliśmy w tym artykule: Od tygodni nie widują swoich przedwcześnie urodzonych dzieci. Wyszły na ulicę, by walczyć o swoje prawa . Wówczas rzecznik szpitala, Adam Czerwiński, zapewniał, że wizyty są możliwe, jednak ograniczone. Pismo od dyrekcji, które udostępniła nam nasza bohaterka, jest jednak dowodem na to, że zakaz obowiązywał.

Fragment odpowiedzi szpitala na pismo pani Anny
Fragment odpowiedzi szpitala na pismo pani Anny

I wtedy postanowiła pani zorganizować protest.

- To, co mówiła zastępca dyrektora szpitala kompletnie mnie nie przekonywało. Kierowałam się matczynymi uczuciami. To one dawały mi najwięcej sił do walki. Na facebookowej grupie konsultowałyśmy tę sprawę z innymi mamami, które zostały oddzielone od swoich dzieci. Nie było innego wyjścia niż zaprotestować.

Czego się panie domagały?

- Przede wszystkim zwiększenia liczby wizyt u naszych dzieci, ale także możliwości mieszkania w internacie, który znajduje się w szpitalu, a który stał pusty. Chciałyśmy, aby szpital (nawet za opłatą) udostępnił nam miejsce, abyśmy – oczywiście z wykonanym testem na COVID-19 – codziennie mogły odwiedzać nasze maluszki.

- Protest odbył się półtora miesiąca temu i okazał się być skuteczny. Trzy dni po proteście dyrekcja wydała oświadczenie, że w szpitalu i internacie są łóżka dla mam i że mogą one odwiedzać swoje dzieci na oddziale neonatologii.

Oświadczenie szpitala ws. nowego regulaminu wizyt (publ. 01.10.2020)
Oświadczenie szpitala ws. nowego regulaminu wizyt (publ. 01.10.2020) (ICZMP w Łodzi)

Udało się pokonać kolejną przeszkodę. Ogromne podziękowania należą się Fundacji Rodzić po Ludzku i jej filii Rodzić po Łódzku, której aktywistki nagłośniły problem i akcję w mediach. Dyrekcja się ugięła, szkoda, że tak późno, że musiałyśmy wszystkie przejść przez ten dramat. Ale dzięki temu poznałam wiele wspaniałych kobiet, które pięknie się wspierały i cały czas to robią!

Odczuwa pani traumę po tych przeżyciach?

- Na pewno nigdy tego nie zapomnę, ponieważ splot tych wielu czynników wywołał we mnie emocje trudne do zniesienia. Przede wszystkim ogrom lęku i smutku. Poza tym, zostałyśmy do tej sytuacji zmuszone przez system. Sam przymus jest już w pewien sposób traumatyczny.

Mimo tej przykrej sytuacji na porodówce oraz walki o odwiedziny dziecka z dyrekcją, bardzo dobrze oceniam opiekę medyczną nade mną i synkiem w szpitalu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Położne, które się nami opiekowały, były niezwykle empatyczne i ciepłe, a będąc w szpitalu właśnie takiego wsparcia potrzebowałam. Uważam, że lekarze również leczyli nas bardzo dobrze, zarówno ginekolodzy, jak i neonatolodzy. Nie mam im nic do zarzucenia.

Ma pani dzisiaj żal do dyrekcji szpitala, że coś pani straciła przez decyzję o zakazie odwiedzin?

- Na pewno. Nic nie zrekompensuje mi czasu bez dziecka po jego narodzinach. Choć wiem, że ta decyzja prawdopodobnie nie została podjęta bez odgórnych nacisków.

Jak dzisiaj czuje się maluch?

- Synek był w na tyle dobrym stanie, że mogliśmy wrócić do Niemiec. Po ponad dwu miesiącach pobytu w szpitalu w Łodzi. Nadal przebywamy w szpitalu, ponieważ malec ma jeszcze bezdechy, które mogą spowodować nagłą śmierć łóżeczkową, jeśli nie będzie pod opieką specjalistów. Nie wiemy, kiedy będziemy mogli wrócić do domu, jednak nie czuję już tak wielkiego lęku, jaki towarzyszył mi jeszcze miesiąc temu.

Tutaj w Niemczech szpitale są zupełnie inaczej zorganizowane niż w Polsce. Nikt nie zabrania rodzicom przebywania z przedwcześnie narodzonymi dziećmi, mimo trwającej pandemii. Mieszkam w przyjemnym pokoju w szpitalu, codziennie mogę być u synka, warunki socjalne są o niebo lepsze niż w Polsce. Czujemy się więc bezpiecznie. Lęk i złość złagodniały, ale nigdy nie zapomnę tego, co wydarzyło się w łódzkim szpitalu.

Zobacz także: Nie widziały swoich dzieci od tygodni. Protestują: "Chcemy być blisko naszych maluszków"

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze