Lekarze namawiali ją do aborcji. Urodziła dziecko z zespołem Edwardsa
- Dziecko może umrzeć w każdej chwili - usłyszała w trakcie USG połówkowego. Lekarze namawiali kobietę do aborcji, a kiedy zdecydowała się nie przerywać ciąży, ginekolog zrezygnował z jej prowadzenia. W 40. tygodniu urodziła martwego syna z zespołem Edwardsa. - Był piękny - mówi dziś 27-letnia Paula w rozmowie z WP Parenting.
1. "Dziecko może umrzeć w każdej chwili"
Ciąża pani Pauli przebiegała, zdaniem lekarz prowadzącej, prawidłowo. Ze względu na młody wiek (23 lata) i niskie ryzyko wystąpienia chorób u płodu, m.in. genetycznych, ginekolog nie zlecała dodatkowych badań. Kobieta czuła się dobrze fizycznie i psychicznie, cieszyła się na myśl o tym, że córka będzie miała brata. W dniu, w którym poddała się USG połówkowemu (wykonuje się je pomiędzy 18. a 22. tygodniem ciąży), sytuacja diametralnie się zmieniła.
- W poczekalni miałam wrażenie, że coś nie tak jest z dzieckiem. Nie czułam jego kopnięć, ale towarzyszyło mi uczucie pływającej rybki w brzuchu. Miałam jednak nadzieję, że to tylko subiektywne odczucie - wspomina pani Paula.
W trakcie badania USG lekarz stwierdził u płodu szereg wad.
- Mały miał ubytek w komorze serca, wodę w główce, nieprawidłowy profil twarzy, zaciśnięte piąstki, zawinięte stopy, rozszczep wargi i podniebienia… - wymienia kobieta. - Usłyszałam: "Z pani dzieckiem jest bardzo źle. Może umrzeć w każdej chwili". Łzy leciały mi po policzkach. Bardzo bałam się o syna.
Lekarz nie postawił konkretnej diagnozy, skierował panią Paulę do szpitala na badania.
2. "Namawiali mnie do aborcji"
Amniopunkcja wykazała, że dziecko cierpi na zespół Edwardsa, który powoduje trisomia chromosomu 18. To rzadka choroba genetyczna, która występuje raz na 8 tys. urodzeń. Aż 95 proc. płodów z zespołem Edwardsa ulega spontanicznemu poronieniu, a jedna trzecia dzieci z trisomią 18, które rodzą się żywe, umiera w pierwszym miesiącu życia. Tylko 10 proc. z nich dożywa dnia pierwszych urodzin.
- Nie miałam pojęcia o istnieniu tego schorzenia. Pytałam lekarzy o objawy, leczenie i rokowania. Powiedzieli tylko: "to taki zespół, który prowadzi do śmierci dziecka" i nie ma szans, aby syn urodził się zdrowy. Ocenili jego stan jako krytyczny (miał prawie wszystkie symptomy zespołu Edwardsa) i namawiali mnie do aborcji. Miałam podjąć decyzję do końca dnia, ponieważ pozostały 3 doby do terminu, w którym można przeprowadzić ją legalnie (terminację zgodnie z prawem można było wykonać przed upływem 22. tygodnia ciąży - red.) - mówi kobieta.
Pani Paula nie miała wątpliwości, co zrobi.
- Jestem osobą wierzącą. Dla mnie syn był darem, a nie karą, dlatego nie dopuszczałam do siebie myśli, że mam pozbyć się go z łona. Nie mogłam pozwolić na to, aby ktoś go skrzywdził, nawet jeśli był bardzo chory. Kochałam synka od początku ciąży. Oczywiście, bałam się, czy damy radę wychować tak schorowane dziecko. Wierzyłam jednak, że choć miłość go nie uzdrowi, to nam pomoże. Pragnęłam opiekować się nim i walczyć tak długo, jak będzie to możliwe - tłumaczy pani Paula.
Gdy lekarka poznała wynik amniopunkcji i decyzję 23-latki, odmówiła kontynuacji prowadzenia ciąży.
- Moja ginekolog powiedziała, że nie ma już o czym ze mną rozmawiać, skoro podjęłam tak nieodpowiedzialną decyzję. Stwierdziła, że nie wiem, na co się decyduję, chcąc urodzić chore dziecko - przyznaje kobieta.
Pani Paula umówiła się na konsultację z genetykiem, który przeanalizował wyniki badań poprzedzających USG połówkowe. Specjalista stwierdził, że już wcześniej było widać nieprawidłowości w rozwoju dziecka, które świadczą o zespole Edwardsa.
Kobieta zmieniła poradnię ginekologiczną na hospicjum prenatalne, gdzie co tydzień ginekolog kontrolował stan dziecka. Ryzyko obumarcia było bardzo wysokie.
3. "Wyglądał, jakby spał i za chwilę miał się obudzić"
O chorobie chłopca wiedziała tylko najbliższa rodzina kobiety.
- Bałam się oceny. Nie chciałam nikomu się tłumaczyć ani patrzeć na zakłopotanie ludzi, którzy nie wiedzą, co powiedzieć, gdy słyszą, że pod sercem jest nieuleczalnie chore dziecko... Kiedy ktoś gratulował ciąży, miałam łzy w oczach i odpowiadałam: "dziękuję" - mówi pani Paula.
W 40. tygodniu ciąży kobieta zgłosiła się do szpitala, ponieważ nie wyczuwała ruchów syna. Nie została przyjęta na oddział. Lekarz odprawił zapłakaną ciężarną do domu słowami: "Gdyby była pani w zdrowej ciąży, wykonałbym cięcie cesarskie na cito. W tej sytuacji czekamy na poród". Kolejnego dnia kobieta wróciła na izbę przyjęć. W trakcie badania USG inny medyk gorączkowo poszukiwał jakichkolwiek oznak życia dziecka. Bezskutecznie.
- W tym momencie moje serce się zatrzymało. Nie słyszałam, co dzieje się wokół mnie. Pamiętam tylko twarz męża. Była cała we łzach - wspomina kobieta ze smutkiem.
Dostała leki na wywołanie porodu.
- Nie chciałam rodzić, ponieważ wiedziałam, że wtedy zabiorą syna już na zawsze, a tylko w moim łonie był bezpieczny… Pamiętam, jak trzymałam go na rękach. Był piękny, malutki, ważył zaledwie 1400 g. Miał zaciśnięte piąstki i zdeformowane nóżki. Wyglądał, jakby spał i za chwilę miał się obudzić… Zapamiętam go jako małego wojownika, który walczył do ostatniej chwili - mówi pani Paula.
Nie mogła pogodzić się ze śmiercią drugiego dziecka.
- Położna, która widziała, że jestem w złym stanie, powiedziała: "Kochana, zrobiłaś dla niego wszystko, co mogłaś. Dałaś mu siebie i kochasz go z mężem najbardziej na świecie". Jej słowa były jak miód na moje złamane serce. Chciałam o niego walczyć i zawalczyłam - przyznaje.
Po 2. latach od przyjścia na świat martwo urodzonego synka pani Paula zaszła w kolejną ciążę. Pragnienie, by córka miała rodzeństwo, było silniejsze niż strach. Urodziła zdrowego chłopca.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl