Trwa ładowanie...

Poród w czasie pandemii. Młoda mama opowiada o traumie, którą przeżyła. Nie mogła widywać swojej córeczki

 Katarzyna Grzęda-Łozicka
17.10.2020 15:31
Maja opowiada o porodzie w czasach pandemii i oddzieleniu od córeczki
Maja opowiada o porodzie w czasach pandemii i oddzieleniu od córeczki (arch. prywatne)

Kiedy chciała nakarmić dziecko, usłyszała, że "nie da się karmić z pustego flaka". Musiała prosić, by chociaż przez kilka sekund zobaczyć, jak pielęgniarki karmią albo przewijają jej córeczkę. Jeżeli zrobiła coś wbrew regułom, słyszała, że już nie zobaczy dziecka. Maja dzieli się swoją historią z porodu w czasie pandemii.

1. Wanda przyszła na świat w 34. tygodniu ciąży

Maja mieszka w Warszawie. Ciąża przebiegała bez problemów. Miała rodzić w Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny przy ul. Madalińskiego. Wiedziała, że podczas porodu będzie mógł być przy niej mąż. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, kiedy wyjechali na krótkie wakacje w góry. Maja była wtedy w 34. tygodniu ciąży. Kiedy zaczęła się źle czuć, najpierw poszła na prywatną wizytę, lekarka natychmiast skierowała ją do szpitala w Jeleniej Górze - jedynego w okolicy, w którym znajduje się oddział neonatologii.

- Byłam w ogromnym szoku, nie do końca wiedziałam, co się dzieje. Trafiłam na oddział bez niczego, co jest potrzebne do porodu. Okazało się, że ze względu na pandemię, mąż nie może być przy mnie podczas porodu. Wchodząc do szpitala, musiałam się z nim w minutę pożegnać. Zostałam sama - opowiada Maja.

Zobacz film: "Cyfrowe drogowskazy ze Stacją Galaxy i Samsung: część 3"

- Sam poród przebiegł dobrze, położne były bardzo pomocne. Potem przyszła pediatra, uprzedziła mnie, że to jest poród wcześniaczy, więc dziecko zapewne pójdzie do inkubatora. Pytałam o możliwość kontaktu skóra do skóry, pani doktor powiedziała mi, że da mi się tylko przywitać z dzieckiem, ale później córka będzie od razu zabrana. Dostałam Wandę na niecałe 10 sekund - wspomina Maja.

- Urodziłam o 4:00 rano, o 10:00 przyszła do mnie lekarka i powiedziała, że jest gorzej niż sądziła i zaczęła wymieniać specjalistyczne nazwy zabiegów, które wykonali dziecku, typu gazometria. Mówiła, że musieli zwiększyć ilość tlenu. Nic z tego nie rozumiałam. Najważniejsze co wtedy usłyszałam to, że nie ma zagrożenia życia i tego się kurczowo trzymałam.

Maja z córeczką
Maja z córeczką (arch. prywatne)

2. Za nieposłuszeństwo groziło ograniczenie kontaktów z dzieckiem

Od tego czasu zaczęła się jej gehenna. Wiedziała, że stan córeczki jest poważny. Maja opowiada, że jak każda matka chciała po prostu, w miarę możliwości, być przy dziecku. Z perspektywy czasu mówi, że czuła się zastraszana. Była w stanie zrobić wszystko, byleby tylko nie narazić się personelowi medycznemu.

- Mogłam widywać Wandę, ale w bardzo ograniczony sposób. Wszystko zależało od tego, kto miał dyżur. Przy niektórych paniach nie mogłam nawet dotknąć dziecka. Nie można było protestować, bo kiedy powiedziałam, że wcześniej mogłam jej dotknąć, to już później dostałam zupełny zakaz. Ja naprawdę nie chciałam wchodzić im w paradę, dobrze wiedziałam, że to są specjaliści i walczą o życie Wandy, ale oni ciągle grali na moich emocjach. Lekarki mówiły mi, że mam świetną sytuację, bo mogę widywać Wandę, a w innych szpitalach tego nie ma. Koronawirus był traktowany jako pretekst, żeby nas zastraszyć. Słyszałam średnio cztery razy dziennie: Więcej pani nie zobaczy dziecka.

Maja miała poczucie, że jest obarczana odpowiedzialnością za to, że dziecko urodziło się przed terminem i daleko od domu. W czwartej dobie zobaczyła, jak Wanda jest przebierana, po tygodniu mogła po raz pierwszy wziąć ją na ręce.

- Walczyłam, jak mogłam. Kiedy Wanda nie była w inkubatorze, to doprosiłam o kangurowanie, po tym usłyszałam, że wychłodziłam dziecko. Takich oskarżeń było mnóstwo. Pielęgniarki wychodziły w trakcie dyżury na dwór zapalić albo do sklepu po bułki, a kiedy jedna z dziewczyn z mojej sali wyszła do kiosku po podpaski, bo nie miał jej kto ich dostarczyć, dostała reprymendę, że więcej nie zobaczy dziecka.

3. "Nie da się karmić z pustego flaka"

Maja musiała walczyć, by utrzymać laktację. Nikt jej do tego nie zachęcał. Sama znalazła doradczynie laktacyjną, która przez telefon tłumaczyła jej, jak utrzymać pokarm.

- Siara nie została pobrana. Na oddziale neonatologii nie było doradcy laktacyjnego. Kiedy mówiłam, że chcę karmić Wandę, to usłyszałam, że "nie da się karmić z pustego flaka". Na szczęście cały czas byłam na łączach z doradczynią laktacyjną, która mnie bardzo wspierała i mówiła mi, jak mam rozkręcać laktacje, jak ściągać mleko.

- Zdarzały się też wyjątki. Na oddziale neonatologii były dwie pomocne pielęgniarki, które z kolei mówiły, żebym przynosiła każdą kroplę mleka. Raz zadzwoniły po mnie, jak karmiły Wandę i raz jak zmieniały jej pieluszkę. To miało dla mnie ogromne znaczenie - opowiada młoda mama.

- Z innymi pielęgniarkami tak nie było. Z jedną umówiłam się kiedyś, że mam być za 3 godziny. Przyszłam. Wanda wtedy płakała, ale ona powiedziała mi, że musi najpierw zająć się innym dzieckiem i mnie wyprosiła. Kiedy przyszłam po 20 minutach, Wanda już była nakarmiona, a pielęgniarka jakby nigdy nic powiedziała: "tak się z panią umawiałam, ale się nie udało". Popłakałam się wtedy, bo dla mnie to były pierwsze chwile z moim dzieckiem, które były mi zabierane, a dla tych pań, to było po prostu jedno karmienie ze stu tego dnia.

Maja wspomina, że presji ulegały też inne matki, których dzieci leżały na oddziale neonatologii.

- Młode matki, które tam leżały, jadły tylko chleb i wodę, bo wmawiano im, że nic więcej nie mogą, bo to zaszkodzi dziecku. Jak zobaczyły u mnie truskawki, to powiedziały, że poskarżą się na mnie pani ordynator. Przy czym rozmawiałam z doradczynią laktacyjną i ona wyraźnie mówiła mi, że jeżeli będę jadła to, co w ciąży, to Wandzie nic nie będzie szkodzić. Czułam się ośmieszana, jak musiałam na forum wymieniać, co dziś zjadłam, ale robiłam to. Cały czas robiłam to, co mi kazali, żeby tylko nie podpaść.

4. Ojciec usłyszał: "Pana dziecko nie żyje"

Ale to nie jedyne z traumatycznych przeżyć, które zostały po pobycie w szpitalu.

- Po porodzie miałam hemoroidy. Przez dwie noce wyłam z bólu, chodziłam co 3 godziny po paracetamol i w końcu jakiś lekarz wziął mnie na badanie i powiedział do stażystki: "Czy ty to widzisz? Czy ty widzisz, że to nie są hemoroidy?". Okazało się, że miałam źle zszyte krocze - wspomina.

Czarę goryczy przelała rozmowa jej męża z ordynatorką oddziału. Maja opowiada, że w drugiej dobie życia Wandy, został zaproszony do jej gabinetu.

- Pani ordynator oddziału neonatologii zabrała męża na rozmowę i poinformowała go, że jego dziecko urodziło się martwe, a on się zrobił zielony. I chyba wtedy lekarka zorientowała się, że pomyliła ojca. Piotrek opowiadał mi, że przy życiu trzymało go to, że rozmawiał ze mną już tego dnia i wiedział ode mnie, że u Wandy jest wszystko w porządku. Lekarka powiedziała mu, że dziecko urodziło się w nocy i było martwe. A Wanda przyszła na świat dzień wcześniej.

Dziś oboje z mężem przyznają, że takie chwile trudno będzie im wymazać z pamięci.

5. "Pandemia była świetnym pretekstem, żeby ograniczyć nasze prawa"

Po 11 dniach Maja razem z córeczką została wypisana ze szpitala. Przez długi czas żyła z poczuciem lęku.

- Ten strach potem był jeszcze bardzo długo. Kiedy doradczyni laktacyjna pytała mnie, ile córeczka przybrała na wadze, to od razu się bałam, że za mało - wspomina.

(arch. prywatne)

Dziś Wanda jest zdrowym i szczęśliwym dzieckiem, a rodzice powoli próbują zapomnieć o traumie, którą przeszli w szpitalu.

- Moja wartość jako matki była zupełnie zdegradowana. Byłam utrzymywana w takim poczuciu, że się do niczego nie nadaję. Miałam wpajane, że wszystko robię źle. Wiadomo, że można być pewnym siebie przez jakiś czas, ale jak nie śpisz po nocach, jesteś zmęczona, nie masz wsparcia bliskich, nikt cię po porodzie nie przytulił, to ta pewność siebie się gubi - wspomina.

Maja postanowiła opowiedzieć swoją historię, by inne kobiety nie musiały przechodzić przez to, co ona.

- Teraz jest cudownie, ale ten pierwszy czas, to są przeżycia nie do nadrobienia. Mam wrażenie, że pandemia była świetnym pretekstem, żeby ograniczyć nasze prawa. Pacjentka, która nie ma przy sobie wsparcia jest zupełnie inna, nie protestuje - mówi Maja.

Poprosiliśmy o komentarz szpital, w kórym rodziła Maja. Dorota Patyńska, pełnomocnik dyrektora ds. realizacji praw pacjenta w Wojewódzkim Centrum Szpitalnym Kotliny Jeleniogórskiej tłumaczy, że nie wpłynęła do nich żadna oficjalna skarga ze strony pacjentki, w związku z tym trudno jej się odnieść do tej sprawy.

- Nie znam tego przypadku. Pierwszy raz spotykam się z taką skargą. Mieliśmy tylko zapytania mailowe, czy mąż może być przy porodzie. Ordynator stwierdził, że nie ma warunków, żeby wpuścić osoby trzecie na oddział - mówi Dorota Patyńska.

- W czerwcu mieliśmy dużo ognisk covidowych, w związku z tym staraliśmy się chronić przede wszystkim naszych pacjentów i personel. Nie mogliśmy zapewnić bezpiecznych warunków osobom towarzyszącym. Teraz mamy kolejną falę i mamy codziennie nowe zarządzenia. Staramy się ograniczyć odwiedziny tylko do wyjątkowych sytuacji, jak stan terminalny - dodaje.

W Wojewódzkim Centrum Szpitalnym Kotliny Jeleniogórskiej nadal nie odbywają się porody rodzinne.

6. Czy porody rodzinne mogą się odbywać?

Prof. Krzysztof Czajkowski, krajowy konsultant w dziedzinie położnictwa i ginekologii przyznaje, że decyzje o tym, czy w danej placówce mogą się odbywać porody rodzinne, podejmuje dyrekcja szpitala i ordynator.

- Na razie nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o wytyczne. Porody rodzinne mogą się odbywać, z zastrzeżeniem, że są spełnione odpowiednie warunki, tzn. jest rodzinna sala porodowa z oddzielną toaletą. Osoba towarzysząca zjawia się w momencie, kiedy poród się zaczyna i opuszcza szpital w dwie godziny po urodzeniu dziecka i jest oczywiście cały czas w masce. Nie ma takiego wymogu, żeby partner miał oznaczenie COVIDu - wyjaśnia prof. dr hab. Krzysztof Czajkowski.

- Z jednej strony jest odpowiedzialność, a z drugiej chęć realizacji własnych planów, to jest oczywiste. To nie jest fair, żeby narażać innych, oczywiście można się zachowywać egoistycznie. To nie są bardzo restrykcyjne zasady. Mówimy o ryzyku zakażenia zarówno innych pacjentów, jak i personelu. Oczywiście poczucie bezpieczeństwa jest ważne, ale w drugiej strony jesteśmy na etapie, kiedy władze ograniczają zabiegi planowe, a w szpitalach mogą być wyłączane kolejne oddziały - dodaje ekspert.

Krajowy konsultant przyznaje, że na razie nie ma mowy o wprowadzeniu dodatkowych ograniczeń, ale może się to zmienić, jeśli epidemia będzie się nasilać.

Rekomendowane przez naszych ekspertów

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze