Leon Rećko cierpi na białaczkę limfoblastyczną. "Wyjście ze szpitala jest jak podróż za ocean"
Leon ma cztery lata. Jego onkologiczna historia zaczyna się kilka dni przed wyczekiwanymi urodzinami. Niestety imprezy nie było, a zamiast wymarzonego prezentu maluch otrzymał tragiczną diagnozę - rak. Chłopiec nie jest nawet jeszcze w połowie wyczerpującego leczenia, ale jego rodzice muszą prosić o pomoc. Cztery lata to nie jest przecież wiek na umieranie.
1. "Rak" brzmi tak obco
Wiosną 2021 roku życie czteroletniego Leona i jego rodziny zmieniło się na zawsze. Tata chłopca twierdzi, że maluch zawsze był blady. Jednak w kwietniu niespodziewanie często zaczął cierpieć na infekcję górnych dróg oddechowych, bardzo kaszlał, a jego usta zbladły, był apatyczny, nie chciał jeść.
- Słowo "rak" było dla mnie abstrakcyjne. W codziennym biegu nikt nie bierze pod uwagę takich rzeczy jak choroba, tym bardziej dziecka. Chorują maluchy z telewizji, z innych miast, ale przecież nie nasze - opowiada pan Szymon, tata chłopca.
- Leoś był bardzo aktywnym dzieckiem, lubił chodzić na place zabaw, jeździć rowerkiem, ruszać się. A wiosną cała energia jakby z niego uleciała. Po przejściu dziesięciu metrów mówił, że jest zmęczony, ciągle chciał, żebym go nosił na rękach - dodaje.
Infekcje były coraz częstsze. To był pierwszy moment, gdy rodzice chłopca pomyśleli, że dzieje się coś złego. Odwiedzili wielu specjalistów, wszyscy przepisywali te same leki.
- Widzieliśmy, że gorzej wygląda. Stwierdziliśmy, że będzie mu trzeba zrobić badania krwi, bo może jakaś anemia czai się za rogiem. Nikt nawet nie pomyślał o nowotworze. Niepokojące objawy konsultowaliśmy z wieloma lekarzami - tłumaczy.
I tak mijały kolejne dni. Leon dużo spał i był apatyczny, na jego ciele pojawiało się coraz więcej siniaków.
- Te siniaki czasami schodziły aż na dłonie. Spytałem nawet przedszkolankę skąd te wybroczyny. Ale ona twierdziła, że widziała sytuacje i Leoś tylko się potknął, albo delikatnie uderzył - mówi tata chłopca.
2. Kolejne badania i tragiczna diagnoza
Pan Szymon ponownie zabrał synka do lekarza rodzinnego. Powiedział o infekcjach, kaszlu, siniakach, bladości i poprosił o skierowanie na badania krwi.
- Lekarka powiedziała, że kaszelek to "pikuś" i nie ma się czym martwić. Zaniepokoił ją natomiast brzuszek Leona. Zasugerowała, że powinniśmy zrobić USG brzucha.
W obrazie badania ultrasonograficznego było widać, że narządy chłopca są powiększone.
- Pamiętam, jak lekarka na nas spojrzała. Nigdy żaden lekarz tak na nas nie patrzył - wspomina pan Szymon.
- Wypisała skierowanie i powiedziała, że mamy natychmiast jechać na SOR na Żwirki i Wigury i tam zrobić badania krwi. Zaznaczyła, że mamy jechać prosto do szpitala, nie zatrzymywać się, nie wracać do domu. Byłem przerażony - dodaje mężczyzna.
3. Białaczka limfoblastyczna - to niemożliwe
22 maja sobota. Diagnoza. Rodzice udali się z Leosiem do Dziecięcego Szpitala Klinicznego im. Polikarpa Brudzińskiego w Warszawie.
- Chociaż choroby nowotworowe z pozoru nigdy nas nie dotyczą, one dzieją się gdzieś obok, to jakiś głos mówił mi: "a jeśli to białaczka?". Więc czułem, że jedziemy do szpitala potwierdzić albo wykluczyć taką diagnozę. Chociaż ta lekarka ani razu nie wspomniała o nowotworze - opowiada mężczyzna.
Niestety z uwagi na obostrzenia na oddział z Leosiem mógł wejść tylko jeden rodzic. Pan Szymon został w samochodzie.
- Odpaliłem Google, wpisałem słowo białaczka, spojrzałem na objawy i tylko przy kolejnych stawiałem przysłowiowe ptaszki, wszystkie się zgadzały - opowiada.
Leon już nie opuścił szpitala.
- Wyniki krwi były tragiczne, bardzo niski poziom hemoglobiny, płytek krwi. Synek natychmiast musiał mieć przetoczoną krew. Zostałem z Leonem w szpitalu. Co człowiek wtedy czuł? No taka wiadomość ścina z nóg. Miałem nawet takie myśli, że może ktoś jednak się pomylił. Siedziałem w kuchni na oddziale onkologicznym z innymi rodzicami i myślałem, że przecież my jesteśmy tutaj przez przypadek, zaraz wszystko się wyjaśni - wspomina tata chłopca.
W poniedziałek 24 maja ruszyła cała onkologiczna machina.
- Mieliśmy rozmowę z profesorem, który powiedział nam, jak będzie wyglądało leczenie. Zaznaczył, że białaczka jest chorobą śmiertelną, ale wyleczalną. Na oddziale widziałem dzieci bez włosów, spuchnięte od sterydów, wycieńczone leczeniem i myślałem, że przecież u nas nie jest tak źle, nie mamy na co narzekać. Jeszcze nie miałem świadomości, jak trudną batalię zaczynamy. Potem człowiek zaczyna zbierać ten swój bagaż onkologicznych doświadczeń - opowiada mężczyzna.
Wakacje 2021 upłynęły pod znakiem chemioterapii.
- Na początku przeraził nas czas tego leczenia. Dwa lata chemioterapii, to była połowa jego życia. Leon wiedział, że został wyrwany ze swojego świata. Powiedzieliśmy mu, że musi zostać w szpitalu i się leczyć. On 19 maja skończył cztery lata, a trzy dni później trafił do szpitala, więc taki prezent dostał na urodziny - nie kryje wzruszenia ojciec.
W tym czasie Leon był tylko na trzech przepustkach.
- Widzieliśmy, że chemioterapia go wyniszcza. Przy niektórych wlewach miał zakrapiane oczy, bo ta chemia jest tak silna, że mogła wypalić rogówki. To już mówi o tym, co się wlewa w ciało takiego malucha - wspomina.
4. "Zabieramy Leona, oddamy go wieczorem", ale już nie oddali
Leon walczył bardzo dzielnie. Widział, że jego fizyczność się zmienia, że jest coraz słabszy. Nie lubił już patrzeć w lustro i złościł się przy próbach wykonania mu zdjęcia.
- Pytał, czemu nie może biegać, czemu ma takie słabe nogi. Po kolejnej chemii powiedział, że wie, dlaczego tak się dzieje. Stwierdził, że gdy był tam na górze, a na górze jest OIOM, to lekarze podłączyli mu dużo rurek i że to od tego - wspomina pan Szymon.
W czasie tych intensywnych wlewów chemii Leosiem opiekowała się jego mama.
- Można powiedzieć, że żona przeszła taki chrzest bojowy. Strasznie się tego bała. Wydaje mi się, że lepiej zajęła się Leonem, niż ja bym to zrobił. Momenty, gdy nie jest się z dzieckiem, są najtrudniejsze. Po takiej dłuższej nieobecności dostrzegłem, że mój synek już nie patrzy mi w oczy, że jego skóra jest blada jak pergamin, rzęsy i brwi znowu wypadły, że moje dziecko gaśnie - opowiada tata chłopca.
Strach rodziców spotęgował się jeszcze bardziej, gdy organizm chłopca został przeciążony.
- Leona bardzo bolał brzuch. O 7:30 żona zadzwoniła do mnie i powiedziała, że muszę ją zmienić w weekend, bo ona już nie daje rady. Nie śpi, ciągle masuje brzuszek Leosiowi, już nie wytrzymuje fizycznie. O 8:50 zadzwoniła ponownie i powiedziała, że Leona zabrano na OIOM, bo się "wyłączył". Jak się później okazało, dostał wstrząsu septycznego - mówi łamiącym głosem.
- Natychmiast przyjechałem do szpitala. Pobiegłem na OIOM i zapytałem, jaki jest stan mojego dziecka. Lekarz powiedział tylko, że trzeba czekać, że są cztery leki na podtrzymanie krążenia, a Leon dostaje wszystkie w maksymalnej dawce. I ten komentarz mi wystarczył, żebym wiedział, w jakim stanie jest moje dziecko. I to było najgorsze w tym wszystkim - dodaje.
Rodzice twierdzą, że to ich czujność uratowała życie chłopca.
- Zapytałem żonę, jak to się stało, że stan naszego synka tak się pogorszył. Wyjaśniła, że zaniepokoiło ją to, że Leon był bardzo zimny. Zmierzyła mu temperaturę i termometr pokazał 35 stopni Celsjusza. Zawołała pielęgniarki, one już nie mogły mu zmierzyć, ani temperatury, ani ciśnienia. I wtedy lekarze zabrali go na OIOM. Powiedzieli, że zabierają Leona i oddadzą go wieczorem, ale już nie oddali. To był ostatni moment, żeby go uratować - wyjaśnia.
5. Wigilia na OIOM-ie
Mijał czas, przez tydzień Leon leżał zaintubowany, pod respiratorem, jego jelita nie pracowały.
- Gdy zaczął się wybudzać, to było niewyobrażalne szczęście, ale potem szybko przyszedł smutek, bo musiałem go na tym oddziale samego zostawić. Mogliśmy być przy nim tylko przez godzinę dziennie - tłumaczy mężczyzna.
Po tym incydencie Leon był bardzo słaby. Nie mógł chodzić, miał wiotkie mięśnie, odleżyny.
- Kości u dzieci chorych onkologicznie są bardzo kruche i łamliwe, bo mają mało wapnia. Terapia i sterydy spowodowały, że jego kości były jeszcze słabsze, pojawiły się miejscowe zaniki - wyjaśnia tata chłopca.
Czterolatek przeszedł do tej pory sześć bloków chemioterapii, podczas których dostał 95 wlewów różnych chemii.
6. Leon potrzebuje pomocy
Przed chłopcem jeszcze co najmniej pół roku leczenia szpitalnego i wlewów dożylnych chemii, a następnie terapia podtrzymująca z chemią doustną.
- To jest plan na papierze. A jak wiemy, leczenie obarczone jest dużym ryzykiem, często pojawiają się powikłania, spadki wyników. Boimy się, jak to będzie wyglądało. Dlatego też potrzebujemy pomocy. Jesteśmy podopiecznymi fundacji "Krwinka". Leoś bardzo mocno odczuł skutki chemioterapii. Jego organizm jest wyniszczony, a przecież kolejne cykle chemii przed nim. Po takim intensywnym leczeniu chcemy zapisać go na rehabilitację, a na to niestety potrzebujemy funduszy, bo takie zajęcia nie są refundowane. Ponadto będziemy chcieli, aby Leon także edukacyjne nadrobił to, co stracił, będzie potrzebował indywidualnych zajęć wyrównawczych. Straconego czasu z rówieśnikami, dzieciństwa nikt mu nie zwróci - tłumaczy tata chłopca.
Oddział onkologiczny to obecnie dla rodziny Leona centrum wszechświata i drugi dom.
- To właśnie na oddział przenieśliśmy prawie całe nasze życie, chociaż w domu czeka na nas dwuletnia córeczka - Luna. Ciężko jest cokolwiek zaplanować, nie wiemy, jak nasze życie będzie wyglądało za tydzień. Żyjemy planem dnia, tym jakie badania mamy do zrobienia, sprawdzamy, na kiedy zaplanowana jest kolejna chemia i bacznie obserwujemy dziecko. Skupiamy się na tym, co jest tu i teraz. Każde wyjście ze szpitala jest jak podróż za ocean, jak wymarzone wakacje, na które tak czekamy - podsumowuje pan Szymon.
Jak pomóc?
Możesz zrobić imienny przelew internetowy na rzecz Leona, kierując wpłatę na konto fundacji "Krwinka" PKO BP nr 33 1440 1231 0000 0000 0184 1262 z dopiskiem w tytule: Rećko Leon lub przekazać darowiznę.
Możesz również przekazać 1% podatku, wpisując KRS 0000 165702,a w rubrykę CEL SZCZEGÓŁOWY: Rećko Leon.
Lub bezpośrednio dokonać wpłaty na zbiórkę.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl