Trwa ładowanie...

Prof. Chybicka: Jestem tylko małym puzzlem w ochronie zdrowia

 Magdalena Bury
Magdalena Bury 23.01.2018 09:07
Prof. Alicja Chybicka od ponad 40 lat walczy o życie chorych na nowotwór dzieci
Prof. Alicja Chybicka od ponad 40 lat walczy o życie chorych na nowotwór dzieci (Facebook - Alicja Chybicka)

Finalistka Konkursu „Sukces Roku w Ochronie Zdrowia – Liderzy Medycyny”, doceniona w „Liście Stu Najbardziej Wpływowych Osób w Ochronie Zdrowia”. Mowa o prof. dr hab. n. med. Alicji Chybickiej, kierownik Katedry i Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Specjalnie dla WP parenting opowiada o swojej pasji i determinacji w leczeniu dzieci z chorobami nowotworowymi.

Magdalena Bury, Wirtualna Polska: W konkursie „Sukces Roku w Ochronie Zdrowia – Liderzy Medycyny” doceniono panią profesor za „pasję i determinację w leczeniu dzieci z chorobami nowotworowymi”. Ale jak to się zaczęło?

Prof. dr hab. n. med. Alicja Chybicka: W szkole średniej miałam bardzo dobre oceny ze wszystkich przedmiotów. Każdy z nauczycieli kierował mnie na swój kierunek: matematyk na matematykę, polonistka na polonistykę... A ja tak naprawdę chciałam być inżynierem elektronikiem. I Bogu dzięki, że nim nie jestem.

Skąd więc medycyna?

Zobacz film: "Jak kąpać niemowlę w wiaderku?"

Po maturze miałam postanowienie – startuję na medycynę tylko jeden raz. Wtedy było kilkanaście osób na jedno miejsce. Stwierdziłam, że jeżeli się nie dostanę, to za drugim razem startuję na Politechnikę. Dostałam się.

Zdecydowałam się na medycynę, ponieważ było to marzenie mojej mamy, którego sama nie spełniła. W rodzinie nigdy nie było żadnego lekarza. Byłam pierwsza. I chciałam być chirurgiem. Wtedy myślałam, że to jest jedyna dziedzina, która radykalnie leczy, czyli bierzemy chorego, operujemy i sprawa załatwiona. Wszystkie inne specjalności wydawały mi się proste.

Zajęła się jednak pani profesor leczeniem chorych onkologicznie dzieci...

Gdy byłam na pierwszym roku studiów, moi rodzice poprosili swoją koleżankę, chirurga dziecięcego, o to, bym mogła jej asystować. I wtedy, po tym trzygodzinnym zabiegu, który nie był zbyt skomplikowany, doszłam do wniosku, że to absolutnie nie jest dla mnie. Zapisałam się do Studenckiego Koła Naukowego. Na drugim roku rektor zaproponował osobom, które miały najwyższą średnią, indywidualny tok studiów.

Prof. Alicja Chybicka od pięciu lat łączy pracę jako lekarz z pracą w parlamencie
Prof. Alicja Chybicka od pięciu lat łączy pracę jako lekarz z pracą w parlamencie

W tym gronie znalazła się pani profesor...

Wtedy wypatrzyłam zupełnie nieznaną mi panią docent Janinę Bogusławską-Jaworską, która wtedy – w 1973 roku – tworzyła Oddział Hematologii i Onkologii Dziecięcej na Dolnym Śląsku. Poszłam więc do niej, tak prosto z ulicy, i zapytałam: „Pani docent, czy weźmie mnie pani pod swoje skrzydła?”

Zgodziła się. I tak przez całkowity przypadek wylądowałam, jeszcze jako studentka, na onkohematologii dziecięcej. Kończyłam studia z czerwonym dyplomem, a wtedy był nakaz pracy. I tylko osoby właśnie z takim dokumentem mogły ten nakaz wybrać. Dostawało się tam, gdzie kazali. Szefowa powiedziała, żebym do niej przyszła, więc ja poprosiłam o nakaz na hematologię. I tak od 1 października 1975 walczę o życie dzieci chorych na nowotwory.

Bywało trudno?

To bardzo trudna dziedzina, nieporównywalna do niczego. Jak napisała jedna z matek: „Kiedy umiera jedno dziecko, to tak jakby skończył się świat, jakby nie było już nic...”. I to jest naprawdę straszne. Kiedy ja zaczynałam pracę, wyleczalność nowotworów u dzieci wynosiła ok. 15 proc.

Maluchy umierały podczas naszych dyżurów. Nie było żadnej opieki paliatywnej. Anestezjologia była mocno w powijakach, a potem po te zwłoki nikt nie przyjeżdżał. Musiałyśmy na własnych rękach wynosić je do tzw. pseudokostnicy pod schody. To był prawdziwy horror.

Takich trudnych momentów było wiele. Odchorowałam odejście każdego dziecka. To straszna rzecz. Jednak kiedy mali pacjenci umierali, ja patrzyłam też na buzie innych dzieci. Podczas mojej pracy właśnie z takich powodów odeszło co najmniej 30 lekarzy. Oni nie pracowali za ciężko, bo każdy był dobry do pracy. Po prostu nie wytrzymywali psychicznie. Jeden z panów - o wzroście 190 cm – w ogóle odszedł od medycyny. Zajął się radiologią.

Pani profesor jest z dziećmi do tej pory.

Nieustannie trwałam przy dzieciach i trwam nadal. Już tak będzie do końca. Na moich oczach, i to nie moja zasługa, wyleczalność dzieci chorych na nowotwory wzrosła z 15 do 85 proc. Teraz każde dziecko ma szansę na wyleczenie. Trzeba o nie walczyć zgodnie z europejskimi standardami i wierzyć, że się uda. W ostatnich latach wprowadzono terapię celowaną, która dodatkowo daje szansę pacjentom nieleczonym konwencjonalnymi metodami.

To się radykalnie zmieniło. Mamy opiekę paliatywną, dzieci nie odchodzą na naszych łóżkach, tylko w domu – przy własnym psie, kocie, rodzinie. To w tej chwili inna bajka.

Skąd w pani profesor tyle determinacji?

Ja mam po prostu taką naturę. Uwielbiam ludzi, kocham wszystkie dzieci i nie wyobrażam sobie takiego gromu z jasnego nieba dla rodziny, gdy okazuje się, że dziecko jest tak ciężko chore. Nie boję się żadnych wyzwań ani pracy. Byłam na Kilimandżaro. Przed śmiercią mam zamiar wejść na Mount Everest.

Tak naprawdę moje życie zawodowe nauczyło mnie, że bać... należy się tylko śmierci, która stoi za drzwiami i nic nie możemy na to poradzić. Wtedy, kiedy przychodzi zabrać dziecko. My doskonale wiemy, kiedy to się stanie.

Czy jest pani wzorem dla młodych lekarzy?

Wątpię, czy jestem wzorem. Ja tak robię, tak czuję i tak uważam. I cieszę się, jeśli młodzi ludzie idą w moje ślady. Jest mnóstwo młodych, fantastycznych lekarzy w zespole, którym mam zaszczyt kierować i z tego się cieszę.

Przeczytaj koniecznie

Jakie wskazówki ma pani profesor dla młodszych stażem?

Nasz zawód jest misją. To nie jest zawód jak każdy inny, gdzie pracuje się dla pieniędzy czy produkowania czegoś. Do pacjenta trzeba podchodzić z empatią i robić wszystko, co w ludzkiej mocy, by pomóc. A jeśli ktoś tak nie potrafi, chyba nie jest na dobrej drodze.

Pani profesor łączy pracę w parlamencie z pracą w szpitalu. Nie jest to łatwe zadanie...

Powiem szczerze – to jest bardzo trudne. To mój piąty rok w parlamencie. I jakoś mi się to udaje. W klinice służę dzieciom, wszystkie konsultacje odbywają się w tych dniach, kiedy ja jestem. Moi zastępcy są świetni. W krytycznych sprawach zawsze jestem pod telefonem.

A skąd wzięła się decyzja o pracy jako polityk?

Nie jestem w żadnej partii. W 2011 roku zwróciła się do mnie Platforma Obywatelska z prośbą o start z jej list. Dosyć długo byłam proszona, nawet rodzice dzieci z mojej kliniki się w to włączyli. W pewnym sensie to jeden z rodziców to wymyślił. Nie paliłam się do tego specjalnie. Od 42 lat jestem lekarzem, a dopiero piąty rok politykiem.

Wielu rzeczy się już nauczyłam. Dużo lepiej potrafię się w niej obracać, jednak moim głównym powołaniem i tym, co powinnam robić, jest walka o życie dzieci chorych na nowotwory.

Jakie nowotwory najczęściej atakują dzieci?
Jakie nowotwory najczęściej atakują dzieci? [4 zdjęcia]

Rak to obok wypadków i zatruć jedna z najczęstszych przyczyn zgonów dzieci. Każdego roku odnotowuje

zobacz galerię

Przejdźmy do „Przylądka Nadziei”. Czy to, co udało się osiągnąć, było marzeniem pani profesor?

Przez 10 lat walczyłam o jakiekolwiek środki. Udało mi się namówić Fundację „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową”, by zbierać środki pozabudżetowe. Szło to jednak bardzo wolno. W ten sposób musielibyśmy czekać chyba do mojej śmierci...

Udało się na trzy lata przed otwarciem kliniki – w 2012 roku. Pozyskaliśmy wtedy środki z UE i MZ. To było 100 milionów. „Przylądek Nadziei” powstał także dzięki projektowi stworzonemu przez tę fundację.

Może jestem osobą, która zawsze chciałaby jeszcze lepiej, więcej. Ale to jest niebo a ziemia w porównaniu z tym, co mieliśmy poprzednio. Tutaj dzieci i rodzice mają luksusowe warunki pobytu. To piękna jednostka, największa w całej Polsce, która wykonuje transplantację szpiku u dzieci. Do tej pory wykonaliśmy 95 przeszczepów, co jest osiągnięciem na skalę europejską.

Emocje po gali związanej z „Listą Stu Najbardziej Wpływowych Osób w Ochronie Zdrowia” jeszcze nie opadły. Jak pani profesor czuje się jako postać, która wywarła największy pozytywny wpływ na polski system ochrony zdrowia i polską medycynę w 2016 roku?

Mój wpływ wynosi zero. Powstanie „Przylądka Nadziei” to nie moja zasługa. Zawsze mówię, że wszystko, co osiągnęłam w życiu, to praca zespołowa – mojej rodziny, mojego męża, trójki dzieci, trójki wnucząt, osób z pracy i towarzystwa pediatrycznego.

To zawsze wysiłek ludzi, którymi jestem otoczona i którzy są fantastyczni. Sam człowiek nic nie znaczy. Nagrodę odbieram więc za nich. Gdybym miała większy wpływ na to, co dzieje się w organizacji ochrony zdrowia, to na pewno pacjenci byliby na pierwszym miejscu, zawsze najważniejsi, bez procedur medycznych. Wszystko byłoby dla nich.

Może to i głupie, ale uważam, że może lepiej nie kupić jednego samolotu, nie zbudować jednego mostu czy domu, a ratować życie ludzkie. Bo tylko ono jest bezcenne.

Dziękuję za rozmowę.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze