Trwa ładowanie...

Jestem uzależniona od pomagania - rozmowa z Mariną Hulią nauczycielką i opiekunką czeczeńskich dzieci

 Monika Suszek
11.07.2019 13:31
Jestem uzależniona od pomagania - rozmowa z Mariną Hulią nauczycielką i opiekunką czeczeńskich dzieci
Jestem uzależniona od pomagania - rozmowa z Mariną Hulią nauczycielką i opiekunką czeczeńskich dzieci (123rf)

Marina Hulia – pół Rosjanka, pół Białorusinka. Przez ostatni rok pomagała uchodźcom z Czeczenii koczującym na dworcu w Brześciu, ubiegającym się o status uchodźcy w Polsce. Prowadziła "szkołę demokratyczną". Uczyła dzieci języka rosyjskiego i polskiego. Dorosłych zaangażowała w szycie zabawek. Dochód ze sprzedaży przeznaczony jest na zakup przyborów szkolnych i jedzenia. Sama o sobie mówi: "Jestem uzależniona od pomagania".

Monika Suszek, Wirtualna Polska: Dlaczego zdecydowała się pani na pomoc uchodźcom z Brześcia?

Marina Hulia: Po prostu spełniam warunki. Mam obywatelstwo polskie, jestem pół Rosjanką, pół Białorusinką. Dlatego bez problemu mogę przejechać granicę. Jestem pewna, że gdyby ktoś miał taką możliwość podjąłby taką samą decyzję co ja. A poza tym, mam już dorosłą i samodzielną córkę, wobec tego nie jestem zobowiązana do jej pilnowania. Moje dotychczasowe miejsce pracy (doradca ds. nauczania dzieci cudzoziemskich przy Ministerstwie Edukacji Narodowej – przyp. red.) zostało zredukowane.

Rząd zdecydował, że w Polsce nie mamy dzieci cudzoziemskich więc po co to stanowisko? Nie mówię tego z przekąsu. Mówię o tym, bo wszystko się tak zbiegło, że mam wolny czas, doświadczenie i wolę, by pomagać rodzinom, a przede wszystkim dzieciom z dworca Brześć. Mówię biegle po polsku, rosyjsku i czeczeńsku, dlatego też łatwiej mi nawiązać kontakt z dziećmi, które często znają tylko język czeczeński. Ponadto, nie potrzebuję wizy na Białoruś. Wobec tego, kto jak nie ja, powinien był pojechać do Brześcia we wrześniu? Jesień to początek roku szkolnego dla wielu dzieci.

Zobacz film: "Cyfrowe drogowskazy ze Stacją Galaxy i Samsung: część 2"

Wiedziałam, że dzieciaki z dworca nie pójdą do szkoły bądź przedszkola. Pojechałam i założyłam "szkołę demokratyczną", która łączy dzieci w różnym wieku. Starsi pomagają młodszym, młodsi uczą się od starszych i tak razem się uczymy. Ja tak konstruowałam zajęcia, aby każdy miał jakieś zadanie do wykonania. W mojej szkole nikt się nie nudził.

(Dzieci z Dworaca Brześć. Facebook.)

Jak wyglądał wrzesień 2016 na dworcu w Brześciu?

Był tam wielki smutek. Żadne dziecko nie miało uśmiechu na twarzy. Niektóre siedziały, inne spały na ławkach, nie było słychać dziecięcego beztroskiego śmiechu. Tak samo wyglądali dorośli, w większości kobiety. Przygnębione, wylęknione twarze, wielkie łzawe oczy. Ci ludzie uciekali w wielkiej obawie o bezpieczeństwo, przede wszystkim dzieci, swoje również, ale dzieci były szczególnie narażone. I na tym dworcu wciąż nie było widać po nich spokoju.

Przywitałam się po czeczeńsku z mamami, zaśpiewałam i zatańczyłam. Oni patrzyli się na mnie nie do końca mi ufając. "Lody" przełamałam wtedy, kiedy opowiadałam im o miejscowościach, które odwiedziłam w Czeczeni. Byłam prawie wszędzie. Sama robiłam reportaż o tamtejszych mieszkańcach. Oni, jak to usłyszeli od razu mnie przyjęli do swojego grona. Wtedy powiedziałam im: "Zakładam szkołę demokratyczną". Oni: "Jak szkołę? Przecież mieszkamy na dworcu". Zadałam moim uczniom pytanie: "Czym jest dla mnie szkoła?" Tu była cisza. To ja pomogłam: "Czy szkoła to są ławki, tablica i kreda?" Dzieci: "Nie". Ja: "A może szkoła to dziennik lekcyjny, dzwonek i kartkówki?" Dzieci: "Nie, nie do końca". Potem była "burza mózgów" i doszliśmy do wniosku, że szkoła jest żywa. Szkoła to bycie razem: dzieci i nauczyciel.

Opowiedziałam im o Januszu Korczaku. On nie potrzebował ławek, kredy, tablicy, by przekazywać dzieciom wiedzę o życiu. Uczył ich jak kochać, przebaczać, solidaryzować się w razie problemu. Szkoła to jesteśmy my. Budynki nie są ważne. Potem wysunęłam swoją kandydaturę na kierowniczkę szkoły. Z braku alternatywnych kandydatów zostałam jednogłośnie wybrana dyrektorką. Miałam przy sobie czerwoną wstążkę, którą przywiozłam z Polski i zrobiliśmy tam na dworcu w Brześciu uroczyste otwarcie "wesołej szkoły" naszej "szkoły demokratycznej".

(Dzieci z Dworca Brześć. Facebook)

To jak na co dzień wyglądały lekcje w wesołej szkole?

Nasza "wesoła szkoła" była też "szkołą demokratyczną". Ja nie byłam zobligowana realizacją żadnej podstawy programowej. Moja szkoła to była szkoła braterstwa, solidarności, a przede wszystkim radości. Moim najwyższym celem było wywołanie uśmiechu na twarzach dzieci. W momencie gdy przyjechałam na dworzec w Brześciu, widziałam skulone, zlęknione dzieci bez uśmiechu. Część dzieci spała na ławkach okryta kurteczkami bez poduszki, pod głową miały jakiś tobołek. Ich skromne bagaże w postaci reklamówki wciśnięte były pod ławki. Matki były zmęczone i zestresowane.

Ich codzienność to było obmyślanie planu: przygotować toaletę dla dzieci, kupić śniadanie, czyli kromkę chleba, jajko na twardo oraz wrzątek, bo za wrzątek też trzeba było płacić na dworcu. A bywało, że śniadanie składało się z zupki chińskiej. Matki cały czas kombinowały, jak nakarmić dzieci. Najpierw śniadanie, potem obiad, skromna kolacja i znów sen na ławkach, na dworcu. Gdzie tam edukacja? Gdzie tam zabawa? Absolutnie nie te kategorie. To, co najważniejsze dla matek, to nakarmić, dzieci potem toaleta.

A ja chciałam, aby między tymi przyziemnymi sprawami wprowadzić też i naukę, sztukę, a przede wszystkim uśmiech. Śmiało mogę powiedzieć, że moją podstawą programową było wywołanie uśmiechów na dziecięcych buziach.

To jak wywołać uśmiech w takim miejscu, w takich okolicznościach?

Mówiłam im, że to nie miejsce jest ważne – to my jesteśmy ważni. Tu jest bezpiecznie, mimo że to jest dworzec, mimo że są niewygody, to żyjemy i działamy. Mówiłam: "wasi rodzice pamiętają pierwszą, drugą wojnę czeczeńską, pamiętają tamten strach, tu jesteśmy bezpieczni". Na dworcu w Brześciu będziemy się bawić i będziemy się weselić. Zaczęłam od takich "cichych prac".

Z Warszawy przywiozłam cały bagaż kolorowanek i kredek. To wszystko pochodziło ze zbiórki którą zorganizowałam wraz z dyrektorką gimnazjum na Raszyńskiej - Krystyną Starczewską. Gimnazjaliści zebrali kolorowanki, kredki, flamastry, papier kolorowy i podarowały takie paczki dzieciom z dworca w Brześciu. Jestem im za to wszystko ogromnie wdzięczna. Kolorowanki zadziałały. Dzieci wstały z tych ławek na dworcu i zaczęły kolorować. To była piękna chwila. Ich matki mogły wreszcie odsapnąć.

Wiedziały, że dzieci są w dobrych rękach. Po tych "cichych pracach" wprowadziłam element muzyki. Śpiewałam. Wszystkim. I dorosłym i dzieciom. A ci dorośli mi później tak mówili: "Boże ta kobieta jest zwariowana, chodzi ubrana na kolorowo, śpiewa na dworcu i to tak głośno..." ale dopięłam swego pojawił się uśmiech i u dzieci i u dorosłych. Oprócz śpiewu wprowadziłam klaskanie, wybijanie rytmu. Dzieci najpierw bardzo, bardzo niechętnie to robiły. Były przestraszone, wylęknione, taki marazm tam panował. Potem to było już naturalne, że w czasie lekcji jest też śpiew i klaskanie.

(Dzieci z Dworca Brześć. Facebook)

To jak wyglądały lekcje?

Czeczeni są bardzo pobożni. Tak też wychowują dzieci. Zatem każdą lekcję rozpoczynaliśmy od modlitwy. Zakładałam chustę na włosy i wspólnie się modlimy, wtedy dołączali również dorośli. Ja jestem chrześcijanką, oni są muzułmanami to nas nie różni. Szanujemy się. Po modlitwie śpiewaliśmy hymn Czeczeni. Tam są słowa o pokój dla tego kraju.

Po modlitwie czas na wspólny posiłek. Ja za każdym razem, gdy przejeżdżałam przywoziłam pieniądze pochodzące z różnych zbiórek. Kupowaliśmy wrzątek, rozpakowywaliśmy jedzenie. Najczęściej to był chleb z żółtym serem albo twaróg. Na deser obowiązkowo był cukierek dla dzieci. Potem dorośli zajmowali się swoimi sprawami, a ja rozpoczynałam już lekcję dla dzieci. To była nauka przede wszystkim języków: języka rosyjskiego, bo część z dzieci nie mówiła po rosyjsku tylko po czeczeńsku, oraz język polski. Uczyliśmy się na piosenkach dla dzieci. Dzieci miały też swoje zeszyty do kaligrafii. Ja po każdej lekcji sprawdzałam co zapamiętały, i zadawałam im pracę domową. Najczęściej była to kaligrafia.

Zawsze potem im sprawdzałam zeszyty. Stawiałam stopnie i to bardzo różne. Jestem też wymagającą nauczycielką. Wobec tego zdarzały się czasami i dwójki, ale przyznaję, że przeważały piątki, czwórki, nawet szóstki. Dzieci i młodzież dokładały wszelkich starań, aby być jak najlepszymi. I to jest piękne w nauce. My uczymy się nie dla stopni, ale dla wiedzy. Bywało i tak, że dzieci narzekały: "Nie możesz być taka wymagająca, to wesoła szkoła", a ja na to: "Mogę, bo i ja się uczę" i wtedy pokazywałam im zeszyt do arabskiego. Chciałam aby wiedziały, że ja jestem nauczycielem, który i sam zdobywa wiedzę. Chciałam im pokazać, że nauka odbywa się całe życie. Uczymy się i dzięki temu jesteśmy bogatsi w wiedzę.

4 ważne rzeczy dotyczące snu, których możemy nauczyć się od naszych dzieci
4 ważne rzeczy dotyczące snu, których możemy nauczyć się od naszych dzieci [5 zdjęć]

To prawda, że jako rodzic to ty uczysz dziecko różnych rzeczy, które pomogą mu w późniejszym życiu.

zobacz galerię

Kim byli Czeczeni w Brześciu? Wspominała pani o kobietach, ale przecież nie tylko kobiety i dzieci czekały na dworcu?

Dominowały kobiety, ale swoje życie chcieli też ocalić mężczyźni. W kulturze czeczeńskiej jest podział na świat kobiecy i męski. To kobieta z dzieckiem idzie za mężczyzną, nie odwrotnie. To, co dotyczyło dzieci i kobiet, dla mężczyzn było obcym światem. Muszę przyznać, że na dworcu w Brześciu mężczyzn była tylko garstka. W większości to były kobiety z dziećmi. Ich mężowie albo zginęli w Czeczeni albo zaginęli. Wszyscy się zastanawiali, gdzie znajdą schronienie. Do Czeczeni nie mogli wrócić, to oznaczałoby więzienie, tortury, a i najgorsze mogło się przytrafić, czyli mogli utracić życie.

Do Rosji? I tam nie było dla nich zbyt bezpiecznie. Pamiętam jednego mężczyznę, siedział i nic się nie odzywał, tylko tak zerkał na mnie. Aż w końcu, przy którymś moim przyjeździe na dworzec podchodzi do mnie i mówi: "Wiesz co Marino, ja tak przez trzy miesiące słuchałem tych twoich piosenek. Ja już je wszystkie znam na pamięć". I zaczyna mi wymieniać tytuły: "Bardzo kocham moją mamę", "Jedzie pociąg z daleka", "Anoszka", "Chałupy'. Mówi: "Ja to już wszystko umiem". I następnie odśpiewał mi wszystko bezbłędnie.

To było piękne. Ale teraz powiem ci coś co mnie bardzo poruszyło. Przez ten czasu kiedy jeździłam na dworzec brzeski, część mężczyzn zaczęła do nas przychodzić. Siadali coraz bliżej. Potem zaczęli z nami chodzić. Szliśmy jak równy z równym. Nie byłyśmy za nimi, tylko z nimi.

Sprawdź koniecznie:

Twoje dziecko się nudzi? Te zabawy z pewnością go zainteresują

Jak na przybyszów z Czeczeni zareagowali mieszkańcy Brześcia?

Różne były reakcje. Na pewno wielkim pomocnikiem i dobroczyńcą jest ojciec Ighor z cerkwi greckokatolickiej. Tradycją stały się kolacje, które były urządzane w przeddzień mojego wyjazdu. Nazywaliśmy je "płowny dzień". Dzwoniłam do ojca i mówiłam, że już jutro wyjeżdżam i trzeba zrobić wspólną kolację. A on mówił: "Dobrze Marineczko, wszystko przygotuję". Na zewnątrz, w ogrodzie stawiał wielki "kazan" czyli metalowe naczynie, pod nim rozpalał ognisko.

Do środka wrzucaliśmy: ryż, przyprawy, warzywa, wołowinę, to wszystko pachnie wybornie, smakuję jeszcze lepiej. To był cały rytuał. Co wazne gotowali tylko mężczyźni wraz z o. Ighorem. Kobiety, dzieci i ja siedzieliśmy przy stołach i waliliśmy łyżkami w stół i krzyczeliśmy: "płow, płow, płow, płow", był straszny hałas, dużo śmiechu i zabawy. A po kolacji zaczynały się tańce. Wychodzili wszyscy, tańczyliśmy lezginkę. Byliśmy jak jedna wielka rodzina. Chrześcijanie z muzułmanami, razem w cerkwi greckokatolickiej.

Sprawdź koniecznie:

Uważaj czym karmisz dzieci

Znane są w internecie wasze zabawki, torby i lalki, które można zakupić i dzięki temu wspomóc uchodźców czeczeńskich

Oprócz nauki języków, śpiewu, dzieci miały też zajęcia manualne, czyli plastykę i technikę. Przy różnej okazji robiliśmy laurki, dla osób które wpłacały darowiznę na rzecz dzieci z dworca Brześć, na Boże Narodzenie robiliśmy łańcuchy, bombki na choinki, na Wielkanoc pisanki. Opowiadałam dzieciom czym są dla nas wspomniane święta, co symbolizują, jaka była ich historia, jak są ważne dla chrześcijan.

To była praca dzieci, ale zaangażowali się również starsi. Kobiety i mężczyźni. Płeć nie miała znaczenia. Szyli wspólnie torby, portmonetki, piękne czeczeńskie lalki, zwierzątka. Ja zabierałam te rzeczy do Polski, tu jeździłam z nimi po całym kraju i zachęcałam do zakupu. Cały dochód był przeznaczony dla tych osób, które to uszyły. To była ich praca i uczciwie za nią otrzymały pieniądze. Kupowały za to jedzenie, opłacały miejsce gdzie mogły skorzystać z łazienki, wziąć kąpiel, wyprać ubrania. Jednak nie pieniądze były w tym przedsięwzięciu najważniejsze. To była dla nich terapia. Ja pracowałam z dziećmi, dorosłymi nie mogłam się już zająć.

A przecież im też było ciężko: niepewność jutra, brak dachu nad głową, brak pieniędzy i co najważniejsze brak pracy. Szycie zabawek dało im zajęcie. Oni tak się starali nad każdą zabawką, workiem czy torebką. Każdy szczegół był dokładnie przemyślany, w tych przedmiotach wszystko ma znaczenie, najdrobniejszy szczegół coś mówi, coś sygnalizuje.

(Dzieci z Dworca Brześć. Facebook)

Gdzie zabawki można zakupić?

Są dwie możliwości. Albo przy okazji różnych imprez, na których się pojawiam. Mam przy sobie kilka sztuk i zawsze chętnie je sprzedaję. Druga opcja jest prostsza. Wystarczy wejść na stronę internetową: www.dziecimariny.pl. Wszystkim bardzo serdecznie polecam. Kupują państwo nie tylko zabawkę, to zakup uśmiechu i radości dzieci.

Proszę nie dać się zwieść, różnym doniesieniom medialnym, że muzułmanie to inni ludzie niż chrześcijanie. Nic nas nie dzieli ani religia, ani granice. Jesteśmy tacy sami: mamy te same marzenia, obawy, radości, lęki, to, co nas łączy to szacunek, współczucie i miłość.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze