Kobieta z COVID-19 urodziła dziecko podłączona do płucoserca
To był pierwszy taki zabieg w Polsce, a prawdopodobnie także na świecie. Lekarze z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu wykonali cesarskie cięcie u kobiety chorej na COVID-19 i podłączonej do aparatury pozaustrojowo natleniającej serce. - Pacjentka i jej córeczka czują się dobrze - informuje szpital. Dziecko urodziło się w 29. tygodniu ciąży.
1. Walka o dwa życia
Pani Ewelina niewiele pamięta z przebiegu COVID-19. Na początku infekcji wystąpiła u niej wysoka gorączka, kobieta miała też trudności z oddychaniem. Myślała, że to zwykłe przeziębienie, ale postanowiła zgłosić się do lekarza, a ten zlecił wykonanie testu w kierunku koronawirusa SARS-CoV-2. Wynik wyszedł pozytywny, a pani Ewelina trafiła do I Kliniki Ginekologii i Położnictwa Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu, w której przebywają kobiety w ciąży chore na COVID-19. Tego, co było dalej, nie pamięta.
Stan pani Eweliny szybko się pogarszał. Anestezjolodzy zastosowali najpierw respirator, a pacjentka pozostawała w śpiączce farmakologicznej. - W obrazie RTG płuca wyglądały jak dwa kamienie, co oznaczało, że nie było w nich powietrza - mówi prof. Mariusz Zimmer, kierownik II Kliniki Ginekologii i Położnictwa USK.
W tym czasie lekarze walczyli nie tylko o zdrowie mamy i nienarodzonej jeszcze córeczki, ale o ich życie. Dziecko nie było jeszcze na tyle rozwinięte, by mogło samodzielnie funkcjonować poza organizmem mamy. Zespół lekarzy ustalił, że optymalnym czasem na rozwiązanie ciąży u mamy w skrajnie ciężkim stanie będzie 29. tydzień ciąży.
Leczenie respiratorem nie przynosiło jednak spodziewanych skutków, dlatego później zdecydowano o podłączeniu jej pod tzw. płucoserce (ECMO), które nazywane jest terapią ostatniej szansy. - Urządzenie służy do pozaustrojowego natleniania krwi i wykorzystywane jest rutynowo u pacjentów, u których wykonuje się przeszczep serca, ale nie w ciąży i przy porodzie. Serce pacjentki pracowało samodzielnie, natomiast rolę płuc pełniła właśnie aparatura - tłumaczy prof. Mariusz Zimmer.
Taka decyzja była jedyną szansą na to, by ratować mamę i jednocześnie przedłużyć czas trwania ciąży, co z kolei dawało dziecku większe szanse na przeżycie.
- Tak dobrnęliśmy do 29 tyg. ciąży. W tym czasie dziecko jest już na tyle rozwinięte, że w przypadku ryzyka przebywania w macicy możemy decydować o jego "wyjęciu", bowiem stanowi to większą szansę na przeżycie - zaznacza prof. Zimmer.
2. Cesarskie cięcie pod ECMO
Sam zabieg był bardzo skomplikowany i obarczony bardzo dużym ryzykiem krwotoku oraz śmierci młodej mamy. Wiąże się to z krzepliwością krwi. - By pacjentka mogła być podłączona do ECMO, musiała mieć rozrzedzoną krew. Z kolei cesarskie cięcie wymaga, by krew krzepła. Musieliśmy więc wziąć pod uwagę fakt, że po zabiegu nastąpi wtórny krwotok. I tak też się stało. 2 dni po CC reoperowaliśmy i tamowaliśmy go - opowiada ginekolog.
Dziecko natychmiast zostało przetransportowane na oddział neonatologiczny, a pani Ewelina nadal była podłączona do ECMO. Anestezjolodzy opiekujący się matką odłączyli ją od niego dopiero po dziewięciu dniach, w kolejnych także od respiratora. Od razu zapytała, co się dzieje z jej córeczką.
- Dziewczynka urodziła się w stanie dobrym, ważyła niespełna 1,5 kg i wykazywała objawy niedożywienia, co potwierdziło nasze rozpoznanie niewydolności łożyska. Test na koronawirusa wskazał u niej wynik ujemny. Zresztą na podstawie ponad 1 mln przypadków zakażonych ciężarnych z całego świata wiemy, że koronawirus SARS-CoV-2 nie przechodzi przez łożysko - zauważa prof. Zimmer.
Pani Ewelina jeszcze dwa tygodnie po przyjściu córki na świat nie miała świadomości, że została mamą. Lekarze podkreślają, że leczenie młodej mamy było dla nich bardzo trudne i wiązało się z podawaniem leków, których skuteczność budzi szereg wątpliwości. Co więcej, dane na temat zastosowania leków na COVID-19 u kobiet w ciąży są niewystarczające.
3. "Mamy sytuację wojenną"
Przy okazji historii tej pacjentki prof. Zimmer podkreśla, że kliniki mające najwyższy poziom opieki położniczej muszą wprowadzać zaawansowany reżim sanitarny, tak aby były dostępne w każdej chwili również dla takich pacjentek. - Jeśli na naszym oddziale wybuchłoby ognisko koronawirusa, co zmusiłoby nas do czasowego zamknięcia się, pacjentka nie przeżyłaby. Żaden inny szpital nie ma możliwości wykonania takiej procedury jak my - zaznacza specjalista.
- Takim ryzykownym czynnikiem mogącym doprowadzić do zamknięcia nas jest odbywanie porodów rodzinnych, dlatego my ich w obecnym czasie nie prowadzimy. Podchodźmy do wszystkiego racjonalnie. Niestety, sytuację mamy wojenną, a w czasie wojny trzeba podejmować trudne decyzje - podsumowuje.
Pani Ewelina stopniowo dochodziła do siebie i 18 listopada na własne życzenie i w stanie dobrym została wypisana do domu. Czekała tam na nią starsza córka i mąż. Na oddziale intensywnej terapii przebywała ponad miesiąc.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz także:
- Chorująca na raka piersi kobieta urodziła zdrowe dziecko. "Musiałam przejść amputację piersi, cesarkę, chirurgiczne wycięcie jajowodu, 16 chemioterapii"
- 10-letnia Małgosia od 50 dni jest na kwarantannie. Wciąż nie pokonała koronawirusa
- 12-latek trafił do szpitala z objawami koronawirusa. Okazało się, że ma białaczkę