Trzy razy poroniła, urodziła martwą córeczkę i nieprzytomnego synka. Dziś jest w kolejnej ciąży
Traumatyczny poród syna, narodziny martwej córki, trzy poronienia. To wszystko wydarzyło się w życiu Oli Buczmy na przestrzeni ostatnich 4 lat. Dziś 31-latka znów oczekuje dziecka. - Chyba tylko to ratuje moją psychikę - przyznaje.
Artykuł zawiera bardzo realistyczne opisy m.in. poronienia i wywołania porodu obumarłej ciąży. Ich lektura może być trudna dla czytelnika.
1. Narodziny synka. Październik 2017
Gdy na początku 2017 roku pani Ola skarżyła się na fatalne samopoczucie, mąż przekonywał, że wygląda "inaczej", "piękniej".
- Marudził, że na bank jestem w ciąży. Ja tego nie czułam, ale dla świętego spokoju pojechaliśmy po test. Bałam się spojrzeć. Wyszedł pozytywny. Mąż w koszuli uklęknął z kwiatkiem i pocałował mnie w brzuch - wspomina pani Ola.
W 6. tygodniu ciąży pojawiło się jednak krwawienie. Kobieta zgłosiła się na SOR. Młody ginekolog stwierdził, że niepotrzebnie.
"Natura wie, co robi, sama pozbywa się wadliwych zarodków, a podtrzymywanie na siłę powoduje, że rodzą się chore" - usłyszała. Serce dziecka biło, więc lekarz przepisał luteinę.
Wkrótce okazało się, że kobieta urodzi syna. Chłopczyk był jednak bardzo mały. W 7. miesiącu ciąży lekarka straszyła ciężarną, że będzie karłem wyglądającym jak małpka, bo miał długie ręce i krótkie nogi. Ostrzegała, że dziecko ma guza na płucach. Do końca ciąży pani Ola bała się o jego zdrowie, ponieważ pobyt w szpitalu nie potwierdził ani nie wykluczył tej diagnozy.
Dawid urodził się w 42. tygodniu ciąży. Kobieta wspomina, że poród był traumatyczny. Trwał kilkanaście godzin. Wody płodowe, które odeszły, były zielone. Nie pojawiło się również rozwarcie.
- Kazali mi rodzić na siłę. Wyśmiewali mnie. Położna nie chciała wezwać lekarza przez ponad 9 godzin. W końcu jak zaczęłam grozić, że rozwalę im sprzęt i będę szarpać za kabelki, to z wyzwiskami go zawołała - wspomina pani Ola.
Okazało się, że dziecko zaczęło tracić tętno. Groziła mu zamartwica. Natychmiast przeprowadzono cesarskie cięcie. Dawid przyszedł na świat siny i nieprzytomny. Ważył tylko 2,6 kg. Dziś jest prawidłowo rozwijającym się dzieckiem. Nie ma problemów ze zdrowiem, jest jedynie nieco drobniejszy od rówieśników.
2. Poród martwej córki. Styczeń 2019
Pani Ola marzyła o rodzeństwie dla synka. Pragnęła mieć córkę. 10 miesięcy po narodzinach Dawida zobaczyła na teście ciążowym dwie kreski. Martwił ją jednak problem z krzepliwością krwi. Dodatkowo blizna po cięciu rozchodziła się, jednak lekarz, który ją badał, zupełnie zlekceważył - jak się okazało - niepokojące sygnały.
Badania potwierdziły, że kobieta spodziewa się dziewczynki. Ciąża przebiegała książkowo, lecz do czasu. Na przełomie 5. i 6. miesiąca ciężarną zaczął boleć brzuch, miała mdłości i zawroty głowy. Dziecko ruszało się rzadko i niezbyt intensywnie.
Podczas badania połówkowego pani Ola doznała szoku.
- Położne dziwnie szeptały między sobą, patrząc na mnie. Lekarz nie chciał włączyć USG. W końcu powiedział: "Serce nie bije, trzeba jechać do szpitala wywołać". Byłam sztywna, w szoku. Bez słowa wzięłam skierowanie. Lekarz powiedział, że bardzo możliwe, iż dziecko nie żyje od ponad 2 tygodni i grozi mi zatrucie. Zagrożenie życia było ogromne - wspomina.
Do szpitala pojechała w towarzystwie męża. W placówce zaproponowali aborcję, żeby nie musiała "tego" oglądać.
- Nie wyobrażałam sobie tego, że nie zobaczę i nie przytulę mojej małej córeczki - zdradza pani Ola.
Wywoływaniu porodu, co trwało 3 dni, towarzyszył ogromny ból. Cięcie nie wchodziło w grę. Lekarze zlecili wykonanie tzw. "mechanicznego rozrywania". Pojawiło się ryzyko, że po nim kobieta nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Nieoczekiwanie dostała krwotoku wewnętrznego. Trafiła na salę porodową, na fotel z nogami skierowanymi ku górze. Kobieta wspomina, że położna, która się nią zajmowała, przeklinała i kierowała w jej stronę obraźliwe komentarze.
- Mówiła do mnie: "czego ryczy, zrobi sobie kolejne", "zrobić umiała, a urodzić nie chce", "po co oglądać? To tylko zgniły flak" - opowiada pani Ola.
Mechaniczne rozrywanie nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Kazali pani Oli stać pod prysznicem, a mężowi polewać ją wodą. Miała nogi jak z waty. Była tak słaba, że osuwała się na ziemię. Z wysiłku na twarzy pojawiły się krwiaki.
Nagle poczuła, jak z dróg rodnych wydostaje się woda. Wtedy położna podała jej kartkę do podpisu. Na pytanie co to, odpowiedziała pytaniem: "Zgoda. Mamy działać czy chce pani umrzeć?".
- Przerażona podpisałam - przyznaje pani Ola. - Zaczęła ugniatać mi żebra i brzuch. Druga położna wbiła całą rękę we mnie i zaczęła szarpać. "No wyszło w końcu! Ale smród!" powiedziała. Pomachała mi przezroczystą, zgniłą pępowiną przez oczami, która była zawiązana na supeł, pełna grud - wspomina z bólem pani Ola.
Po prośbach pani Oli położne umyły dziecko, ubrały i położyły je na klatce piersiowej kobiety. Zaleciły nie patrzeć.
- Była źle umyta i śmierdziała, ale nie brzydziłam się. Dotykałam jej buzi i głaskałam główkę. Czułam jej pęknięta czaszkę. Żałuję, że się nie odważyłam, choć domyślam się, że to mógł być straszny widok. Mówiłam jej, że jest piękna i że ją kocham - wspomina pani Ola.
- Pochowaliśmy Emilkę. Kocham ją tak samo mocno jak synka, często o niej rozmawiamy, na zawsze pozostanie moim dzieckiem. Wyobrażam sobie, jakby wyglądała, jaka by była - dodaje.
3. Trzy poronienia
Grudzień 2016. Pani Ola wykonuje test ciążowy, ponieważ menstruacja się opóźnia. Wynik wychodzi negatywny, czeka więc na krwawienie. Pojawia się wraz z bólem brzucha i zawrotami głowy. Spędza w domowej toalecie 40 minut.
- Okres był bardzo nietypowy, skrzepy duże jak nigdy i taka dziwna błonka, jakby kółeczko. Nie skojarzyłam wtedy, że to może być ciąża, przecież test był negatywny... - przyznaje.
Czerwiec 2018. Pani Ola skarży się na silny ból brzucha. Orientuje się, że miesiączka znowu nie pojawia się o czasie.
- W południe krwawienie, skrzepy, pęcherzyk. Dużo krwi. Zrobiłam zdjęcie i spłukałam - opowiada. - Zaniepokojona zaczęłam szukać w internecie, czy to może jakaś choroba. Znalazłam informację, że to wczesne poronienie. Dopiero wtedy skojarzyłam fakty z sytuacją, która miała miejsce w grudniu - relacjonuje.
- Postanowiłam iść do lekarza. Nie wykonał żadnych badań. Pytałam o krzepliwość, wyśmiał mnie. Wyśmiał i powiedział, żebym nie wymyślała sobie chorób, skoro morfologię mam dobrą - wspomina kobieta.
Styczeń 2020. Ola Buczma ponownie zachodzi w ciążę. Wykonuje 6 testów - wszystkie pozytywne.
- Bałam się, że ją również stracę. Chciałam dostać coś na podtrzymanie, ale ginekolog nie chciał mi nic przepisać - przyznaje pani Ola.
Kilka dni później pojawia się miesiączka.
- Krwawiłam bardzo długo, chyba miesiąc z 4 dniami przerwy - mówi.
4. Diagnoza i ciąża
Trzy poronienia, narodziny martwej córki, niska waga urodzeniowa Dawida, skrzepy w pępowinie i nieudane próby zajścia w ciążę sprawiły, że pani Ola była wyczerpana psychicznie. Po porodzie martwej Emilki korzystała z pomocy psychologa i psychiatry. Przyjmowała też leki psychotropowe, jednak każda kolejna menstruacja pogłębiała jej depresję.
Nakłoniła męża do wizyty w klinice leczenia niepłodności. Okazało się, że wyniki badania u obojga były bez zarzutu, prócz jednego. U pani Oli lekarze wykryli mutację genu odpowiedzialnego za krzepliwość. To, co kobieta podejrzewała, a lekarze lekceważyli, było przyczyną problemów ze strony układu rozrodczego. Pani Ola twierdzi, że kilkanaście razy pojawiły się ważne przesłanki, aby wykonać badania w kierunku trombofilii.
Po 2 miesiącach od diagnozy zaszła w upragnioną ciążę, która obecnie jest zagrożona. To dopiero 11 tydzień. Pani Ola zażywa leki na jej podtrzymanie i codziennie dostaje zastrzyki z preparatu przeciwzakrzepowego w brzuch.
- I tak leżę od miesiąca plackiem, jak zalecił lekarz. Chyba tylko myśl o dziecku, które noszę pod sercem, ratuje moją psychikę. Wierzę, że tym razem się uda i w czerwcu przywitamy nasze tęczowe maleństwo - mówi Ola Buczma.
Zobacz także: Nie widziały swoich dzieci od tygodni. Protestują: "Chcemy być blisko naszych maluszków"
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl