Po liście mamy do MEN: nikt nam nie poda cudownego rozwiązania na tacy. Rozmowa z Magdą Garncarek
- Nie załamujmy rąk, nie mówmy: jest beznadziejnie. Działajmy, dzielmy się pomysłami jak przygotować polskie szkoły. Czerpmy z rozwiązań z zagranicy. Najtrudniej będzie, jeśli uprzemy się, że ma być po staremu i basta! To nie ten czas – apeluje do innych rodziców i nauczycieli Magda Garncarek, która rusza właśnie ze swoim internetowym projektem.
1. Po liście mamy do ministra Piontkowskiego
List, który jako mama dwóch synów napisałam do ministra edukacji i opublikowałam w Wirtualnej Polsce, wywołał falę komentarzy czytelników. Wiele osób zarzuciło mi, że trzymam syna pod kloszem, że straszę go powrotem do szkoły, zamiast uspokajać, że mieszam go w politykę, a dziewięciolatek powinien być od niej jak najdalej.
Po drugiej stronie były komentarze rodziców, którzy pod moim listem by się podpisali, którzy patrzą na powrót dzieci do szkół, podobnie jak ja, z dużym niepokojem. Nie mówią: dzieci mają uczyć się w domu, ale apelują o lepsze i mądrzejsze rozwiązania, których dziś zdecydowanie brakuje.
Odezwała się do mnie Magda Garncarek, mama 7-letniego Janka. Niedawno uruchomiła stronę otwieramyszkoly.pl, gdzie zbiera dobre praktyki dotyczące powrotu naszych dzieci do stacjonarnego nauczania. Każdy może się tam podzielić albo swoim pomysłem, albo przytoczyć rozwiązania z innych państw.
Paulina Gumowska: Zacznę przewrotnie. A może rację mają wszyscy ci, którzy uważają, że zwyczajnie histeryzujemy? Że trzymamy dzieci pod kloszem i że nie da się wprowadzić systemu, który nasze dzieci uchroni przed wirusem.
Magda Garncarek: Nie łudźmy się: jak dotąd nikt nie odkrył takiego sposobu na powrót do szkoły, który gwarantowałby sto procent bezpieczeństwa. Rzeczywiście naiwnością byłoby oczekiwać, że ktoś poda nam takie cudowne rozwiązanie na tacy.
Pamiętajmy jednak, że u nas pierwsze konkretne wytyczne ze strony ministerstwa pojawiły się po pierwsze dopiero 3 tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego, a po drugie sprowadzały się niemal wyłącznie do zalecenia "w szkole powinno być mydło, woda i papier toaletowy".
Trudno się w tym dopatrzyć konkretnej odpowiedzi na pandemię - mydło i papier są po prostu potrzebne na co dzień, nie tylko do walki z wirusem.
Takie podejście sprawia, że trudno mieć zaufanie do tzw. osób odpowiedzialnych. Brak konkretnych wytycznych po pół roku trwania pandemii skłania raczej do wątpliwości typu: czy ktoś w ogóle zastanawiał się, jak przeprowadzić bezpieczny powrót? Czy sprawdził, jak radzą sobie inne kraje? Czy konsultował temat z lokalnymi ekspertami? Tak byłoby profesjonalnie.
Dlatego nie powiedziałabym, że histeryzujemy. Raczej ulegamy naturalnej reakcji polegającej na tym, że brak dostępu do jasnych, spójnych, konsekwentnych informacji wywołuje poczucie zagubienia i stres. "Osoby odpowiedzialne", które są naprawdę odpowiedzialne, zdają sobie sprawę, że od ich działań w dużej mierze zależą nastroje społeczne.
Podpisałaby się pani pod listem, który napisałam, czy uważa pani, że takie zrywy nic już nie zmienią?
W każdym akapicie pani listu rozpoznaję też swoje wątpliwości i niepokoje. Natomiast nie widzę po stronie ministra otwartości na współpracę. Słyszałam o co najmniej kilku wnioskach, listach, petycjach wysłanych przez różne organizacje czy grupy rodziców. Z tego, co wiem, wszystkie do tej pory pozostały bez odpowiedzi.
Wzięła pani sprawy w swoje ręce. Uruchomiła pani stronę otwieramyszkoly.pl. Po co?
Żebyśmy wiedzieli, co robią inne kraje i mogli czerpać z ich doświadczeń.
Żebyśmy nie załamywali rąk, że jest beznadziejnie, tylko rozmawiali o konkretnych rozwiązaniach: które z nich można zaadaptować w Polsce?
Żebyśmy zobaczyli czarno na białym, że może i papier przyjmie wszystko, ale żywiołowe dzieci i szkolna przestrzeń (która ma konkretne parametry typu szerokość korytarza albo 3 umywalki w łazience) - już nie.
Minister może zapewniać na kolejnych konferencjach, że jesteśmy przygotowani, ale jeśli nie wprowadzimy dodatkowych rozwiązań (podaję je na stronie), nie ma mowy o bezpieczeństwie, szczególnie w większych szkołach.
Żeby dać chętnym rodzicom, nauczycielom i starszym dzieciom narzędzie do działania.
W moim domu koronawirus przypadł na czas, gdy byłam na urlopie macierzyńskim z młodszym synkiem. Pozwoliło mi to odciąć starszego od świata zewnętrznego i uczyć go bezpiecznie w domu. Czego nie zrobiła szkoła, robiłam ja. Niedawno usłyszałam nawet, że łatwo mi krytykować powrót dzieci, bo siedzę na zasiłku, nic nie robię, więc jątrzę. We wrześniu wracam do pracy, więc perspektywa, że dzieci miałyby dalej zostać w domu, przeraża i mnie. Żeby zadać pani kolejne pytanie, muszę więc wiedzieć: pracuje pani zawodowo?
Tak. Zajmuję się strategią i komunikacją (głównie w branży nieruchomości, architektura, wnętrza). Tak się w ogóle zaczął projekt o szkołach: pracowałam nad raportem o przyszłości biur i centrów handlowych po COVIDzie. Okazało się, że w nieruchomościach komercyjnych dyskusja o tym, jak zorganizować bezpieczny powrót do biur czy sklepów trwała już od kwietnia, maja. W którymś momencie uderzyło mnie, że nie ma takiej debaty, wymiany pomysłów o szkołach. I zaczęłam zbierać dobre praktyki.
Wśród propozycji podniesienia bezpieczeństwa dzieci w szkole, które znalazłam na pani stronie, jest np. zmniejszenie liczebności klas. A to oznacza, że część dzieci musiałoby zostać w domu z rodzicami. Podobnie jak powrót na raty, to znowu obciążyłoby rodziców. Według mnie to pomysły od razu skazane na porażkę.
Tu jest kilka aspektów. Przede wszystkim: podział klasy na mniejsze grupy w żadnym wypadku nie jest przeprowadzany tak, że część dzieci jest wykluczona z nauki stacjonarnej.
Szkoły we Włoszech szukają dodatkowej przestrzeni, np. w Rzymie część lekcji będzie odbywać się w salkach parafialnych, burmistrz już podpisał umowę z przedstawicielem diecezji rzymskiej. Zastępcze klasy mogą być organizowane w salach kinowych i teatralnych oraz w muzeach. Oczywiście potrzebni są dodatkowi nauczyciele - włoski rząd zapewnił pieniądze na zatrudnienie ok. 40 000 nauczycieli i opiekunów (część na stałe, część tymczasowo).
Inni organizują to tak, że jedna część klasy uczestniczy w zajęciach stacjonarnie, a druga - online. Po tygodniu grupy zamieniają się rolami. Oczywiście zmiany w rytmie funkcjonowania szkoły pociągają za sobą konieczność zmian w rytmie pracy. Słyszałam o firmach, które rozważają wprowadzenie wyboru dla pracowników, czy chcą pracować na zmianę poranną, czy popołudniową. Wiele firm nadal funkcjonuje też w trybie niestacjonarnym (2 dni w biurze, pozostałe dni - home office).
Oczywiście, nie każdy rodzaj pracy pozwala na taką elastyczność. Tutaj szansą byłyby wewnętrzne ustalenia i kompromisy między rodzicami dzieci z danej klasy, szczególnie wśród młodszych roczników (starsze dzieci mogą już zostać same w domu).
Wszystko razem pokazuje, że nowa organizacja szkoły jest zmianą o charakterze społecznym. Dlatego potrzebujemy porządnej publicznej debaty nad nowymi rozwiązaniami, które ułatwią adaptację do tego wymagającego czasu, w jakim wszyscy się znaleźliśmy.
Niezbędna będzie też umiejętność oddolnej współpracy. Tak po ludzku: dogadania się. Przykładowo: dzisiaj ja zostaję w domu z trójką dzieci z klasy i pilnuję, żeby brały udział w zajęciach online, a jutro inny rodzic robi to samo, a ja jadę do pracy.
Z jednej strony to konieczność, z drugiej - też szansa, która może przynieść dodatkowe korzyści, np. zmniejszenie porannych korków w większych miastach. I szerzej: dopasowanie rytmu dnia do współczesnych realiów.
To są skomplikowane i trudne kwestie, ale nie niemożliwe. Kto chce - szuka sposobów, kto nie chce - szuka powodów.
Jednym zdaniem: chodzi o to, że zawsze jest jakieś albo-albo. Najtrudniej będzie, jeśli uprzemy się, że ma być po staremu i basta! To nie ten czas.
Problem w tym, że polska szkoła to skostniały twór, a czas działa na niekorzyść naszych dzieci. Jak pani myśli, co się stanie we wrześniu, gdy dzieci pójdą do szkół w takiej formie, jaką proponuje teraz ministerstwo?
Problem polega na tym, że nie wiemy do końca, czy transmisja wirusa wśród dzieci przebiega tak samo, jak wśród dorosłych. Są wyniki badań, które twierdzą, że dzieci nie niosą takiego zagrożenia. I są też raporty wskazujące na zupełnie odwrotny stan rzeczy.
Specjaliści, między innymi z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego (ICM) przy Uniwersytecie Warszawskim, opracowali różne scenariusze rozwoju epidemii. Może być nie najgorzej, może być tragicznie.
W moim odczuciu naszym wspólnym obowiązkiem jest przygotować się także na te gorsze warianty. Chociażby dlatego, że ok. 30 proc polskich nauczycieli ma powyżej 50 lat. Albo ze względu na fakt, że wiele rodzin w Polsce tworzy domy wielopokoleniowe, w których dzieci mieszkają pod jednym dachem z dziadkami. Dlaczego mielibyśmy ich narażać?
W krajach, w których powrót dzieci do szkół nie wywołał wzrostu liczby zakażonych (np. Dania), zastosowano właśnie dodatkowe zabezpieczenia (m.in. podział klas na mniejsze).
Im więcej mądrych rozwiązań zastosujemy, tym większa szansa, że unikniemy najgorszego scenariusza.
Co pani zrobi z rozwiązaniami, które zbierze pani na swojej stronie? Pójdzie pani z nimi do ministerstwa?
Zależy mi na tym, żeby pomysły dotarły do jak najszerszego grona rodziców i nauczycieli. Żeby dały nam impuls do myślenia, że można inaczej, a potem, wraz z konkretnymi pomysłami: do działania. Informację o stronie otwieramyszkoly.pl wysłałam także do ministerstwa. Nie wyczekuję odpowiedzi, ale bardzo ucieszyłoby mnie zastosowanie wybranych rozwiązań w praktyce.
Jeśli chodzi o ciąg dalszy inicjatywy: dzisiaj najważniejsze jest wdrożenie procedur bezpieczeństwa w szkołach. Od jutra także przemyślana ich komunikacja - tak, żeby były dla wszystkich zrozumiałe, co zwiększy ich skuteczność. Ważne będą też działania, które pomogą nam oswoić i przetrawić emocje związane z doświadczeniem pandemii. Będę o tym pisać na stronie. A w dalszej perspektywie chciałabym, żebyśmy wspólnie zastanowili się, jak zmienić szkołę, żeby realnie przygotowywała nasze dzieci do życia we współczesnych realiach.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl