Trwa ładowanie...

Marzenia umierających dzieci. Tatuaż, nowa gra i pierwsze dni wiosny

 Marta Słupska
29.10.2023 14:04
Lekarz hospicjum o swojej pracy. Niektóre rodziny liczą na cud, a ja wiem, że on nie jest możliwy
Lekarz hospicjum o swojej pracy. Niektóre rodziny liczą na cud, a ja wiem, że on nie jest możliwy (Instagram: Michał Błoch)

Rodzice śmiertelnie chorych dzieci z czasem stają się pogodzeni. - Gdy rodzina dziecka pozwoli mu odejść, ono się wymyka. I to dosłownie. Zdarza się, że umiera akurat, gdy mama odejdzie od łóżka zrobić kawę - mówi WP Parenting lek. Michał Błoch, dyrektor medyczny Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci.

Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski: - Przypuszczam, że większość ludzi, słysząc, że pracuje pan z umierającymi dziećmi, wyobraża sobie, że to jeden z najtrudniejszych zawodów, jakie można wybrać. Faktycznie tak jest?

Lek. Michał Błoch, dyrektor medyczny Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci: - Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale to praca skrojona pode mnie. Dobra znajomość konkretnego problemu i rodziny pacjenta pozwalają na komfortowe obracanie się w tym specyficznym, specjalistycznym świecie. To jest coś, czego w żadnej innej pracy lekarza nie można doświadczyć - tej bliskości z chorym i jego rodziną.

Praca w hospicjum dużo mnie uczy. Lekarze pracujący w takich miejscach paradoksalnie rzadko doświadczają wypalenia zawodowego, dlatego że ich praca jest bardzo osadzona w misji.

Zobacz film: "Cyfrowe drogowskazy ze Stacją Galaxy i Samsung: część 2"

Rodziny traktują pana jak swojego członka?

- Tego nie lubię, bo rodzina jest na zawsze, a ja, jako lekarz, kończę swoją misję, gdy pacjent umiera lub nie wymaga już mojej pomocy. Myślę, że jestem dla nich ważną osobą, ale nie nazwałbym się rodziną. Na pewno dużo z nimi przechodzę, a w najbardziej traumatycznych momentach dzwonią właśnie do mnie. Dlatego tworzy się między nami bliska zażyłość.

Często odbiera pan takie telefony?

- Tak. Naprawdę w każdej chwili mogę mieć telefon, że pacjentowi się pogorszyło i potrzebuje mojej pomocy. Ciągła dyspozycyjność jest najtrudniejsza. To jest praca, z której się nie wychodzi. Mój telefon jest dostępny dla rodziców 24 godziny na dobę siedem dni w tygodniu.

Ilu pacjentów ma pan pod opieką?

- Zazwyczaj mam stały kontakt z kilkoma lub kilkunastoma. To są zarówno niemowlęta, jak i starsze dzieci oraz młodzież do 18. roku życia z wadami wrodzonymi, chorobami genetycznymi, metabolicznymi, po wypadkach, próbach samobójczych.

W ciągu dnia odwiedzam ich w domach. Niektórzy mają zaplanowane wizyty, u innych trzeba je zrealizować nagle, w trybie interwencyjnym. Większość dnia spędzam więc w aucie i w domach rodzin, które odwiedzam. W drodze do pacjenta udzielam teleporad. Jeśli jest taka potrzeba, odwiedzam też pacjentów na konsultacjach w szpitalu.

Jest pan non stop w pracy?

- Nie tylko pani tak uważa, moja żona również. Ale już się przyzwyczaiła. Też jest lekarzem.

Ma pan małe dzieci. Bycie rodzicem wpływa na pracę?

- Mam swoje życie zawodowe i prywatne i staram się ich nie mieszać, chociaż wiem, że nie każdy by tak potrafił. Gdy mam pacjenta, to jest to moje zadanie do wykonania i robię to, co mogę, by mu pomóc. Nie patrzę na swoją pracę przez pryzmat bycia rodzicem.

Ale nie wierzę, że nie myśli pan o pacjentach po powrocie do domu.

- Tak, te historie do mnie wracają. Długo pamiętam dni agonii i śmierci. To dla mnie silne przeżycie. W takich momentach odczuwam też stratę dlatego, że rozstaję się nie tylko z tym dzieckiem, ale też jego najbliższymi, z którymi się zżyłem. Moja misja dobiega końca. Do dziś, jak przejeżdżam obok domów moich pacjentów, którzy już nie żyją, to wracają do mnie związane z nimi wspomnienia.

Kontakt z rodziną urywa się po śmierci dziecka?

- Niekoniecznie. Praktycznie zawsze uczestniczę w pogrzebach moich pacjentów, odwiedzam ich też na cmentarzach. Pamiętam, gdzie który z nich leży. Od rodzin takich dzieci dostaję np. życzenia świąteczne.

To chyba trudne dla lekarza? Wiedzieć, że dziecka nie dało się uratować?

- Specyfika mojej pracy jest inna niż lekarza spoza hospicjum. Gdy obejmuję pacjenta opieką, dzielę sobie sprawy na dwie kategorie: na te, na które mam wpływ, i na te, na które nie mam. Jeśli pacjent cierpi na chorobę śmiertelną i wiem, że jego stan będzie się tylko pogarszał, to szukam, w jaki sposób mogę poprawić mu jakość życia. Ale z tyłu głowy mam myśl, że choroba i tak będzie postępować i skończy się zgonem.

Takiej śmierci nie traktuję jako porażki w swoim życiu zawodowym, bo nie mam na nią wpływu. Moim zadaniem nie jest utrzymanie takiego pacjenta przy życiu. Zawsze mówię o tym rodzicom i jeszcze mi się nie zdarzyło, by ktoś miał do mnie pretensje, że kogoś nie wyleczyłem.

A zdarza się, że rodzice oczekują zbyt wiele?

- Tak, bywa, że uznają, że w przypadku ich dziecka dałem za wygraną. A to nieprawda. Niektóre rodziny liczą na cud, a ja wiem, że on nie jest możliwy. Chcą organizować wyjazdy zagraniczne, zbiórki.

Takie myślenie jest szczególnie na początku współpracy. Z każdą rodziną muszę nawiązać nić porozumienia i wyjaśnić, co możemy zrobić dla chorego, a czego nie.

A co można zrobić dla umierającego dziecka?

- Pomóc mu tu i teraz - z bólem, dusznością, żywieniem, zaparciami, nudnościami, problemami skórnymi, nawracającymi infekcjami. To są zadania dla mnie. Kieruję się sześcioma filarami: żeby dziecka nie bolało, by nie było mu duszno, żeby nie było głodne, żeby nie było mu zimno, żeby się nie bało i żeby byli koło niego bliscy. Jeśli wszystkie te aspekty są spełnione, to znaczy, że moja praca jest dobrze wykonywana.

Każdemu pacjentowi staram się pomóc na tyle, by uczestniczył w życiu swojej rodziny: mógł być na urodzinach babci, pojechać nad morze. Jeśli jego marzeniem jest wyjazd, a jego stan pozwala na to, by przetrwał podróż, to ja się bardzo z takich sytuacji cieszę.

Rodziny śmiertelnie chorych dzieci planują z nimi wyjazdy?

- Oczywiście. Te smutne aspekty mojej pracy wiążą się z tym, że rodzice coś zaplanowali i nie zdążyli tego zrobić, bo odwlekali to w czasie. Dlatego staram się im pokazać, że czas ucieka i mają go tylko określoną ilość. To motywuje do działań. Nie mogą odwlekać wyjazdu w nieskończoność, wierząc, że stan dziecka się poprawi. Może być tak, że ten stan jest najlepszy teraz i potem już będzie tylko gorzej.

Zdarza się, że musimy coś przyspieszyć, żeby się udało. Kiedyś rodzice mojej podopiecznej bardzo chcieli mieć córkę w domu na święta. Wiedzieliśmy, że to nie jest możliwe, by ta dziewczynka żyła jeszcze dwa miesiące, więc zorganizowaliśmy Wigilię w listopadzie. Była choinka i prezenty. Nie zawsze jednak uda się zdążyć. Niedawno miałem kilkuletniego chłopca, który bardzo oczekiwał z tatą na premierę gry o Spidermanie. Niestety, nie doczekał jej.

Dzieci odchodzą przy panu?

- Czasem się tak zdarza. W wielu przypadkach pacjenci są w stanie agonalnym i ich czas życia jest prognozowany w godzinach lub dniach. Zdarza się, że rodzina dzwoni i mówi, że stan się tak pogorszył, że już sobie nie radzi. Wtedy jadę na interwencję i bywa, że pacjent wtedy odchodzi i przyjeżdżam na stwierdzenie zgonu.

Rodzice dzieci, które są śmiertelnie chore, są pogodzeni z tym, że ich syn czy córka w końcu odejdzie?

- W większości przypadków tak. Dziecko też często czeka, aż rodzina pogodzi się z jego nadchodzącą śmiercią. Póki nie jest pogodzona, pacjent walczy, ale robi to nieświadomie. Bywa, że jest nieprzytomny, jest mu duszno, walczy o oddech. Gdy rodzina dziecka pozwoli mu odejść, ono się wymyka. I to dosłownie. Zdarza się na przykład, że umiera akurat, gdy mama odejdzie od jego łóżka zrobić kawę.

Pacjenci są świadomi tego, że niedługo umrą?

- To zależy od choroby. Niektóre dzieci są niepełnosprawne intelektualnie i nie rozumieją swojego stanu. Są jednak i takie, które są tego świadome - wtedy pozostają pod opieką psychologa. Zdarza mi się też rozmawiać z pacjentami-nastolatkami sam na sam.

Jak wygląda taka rozmowa?

- Mówimy o tym, co udało nam się zrealizować. Wracamy do wspomnień. Omawiamy to, co było dobre, co by chciał lub chciała jeszcze zrobić. Rozmawiamy o planach i marzeniach i decydujemy, co jest możliwe do realizacji z medycznego punktu widzenia.

Jakie plany i marzenia mają nastolatki, które wiedzą, że zostały im ostatnie tygodnie lub miesiące życia?

- Uczestnictwo w urodzinach siostry. Zrobienie tatuażu. Kupienie i zagranie w wymarzoną grę komputerową. Doczekanie wiosny. Wiosną zresztą odchodzi dużo pacjentów.

Czyli walczą do określonego momentu, a potem odpuszczają?

- My tak z nimi pracujemy, że ciągle staramy się tę granicę przesuwać. Jeśli udało się zrealizować jeden plan, zobaczymy, może uda się następny. Zwykle jednak określamy sobie jeden cel i jeśli jest to możliwe i sytuacja tego wymaga, przesuwamy go w czasie.

Wyobrażam sobie, że ostatnie dni takiego dziecka w będącego fazie terminalnej są wypełnione zabiegami i wizytami lekarskimi…

- Tak, przy niektórych pacjentach wizyty lekarskie i pielęgniarskie są nawet kilka razy dziennie, także w nocy. Ale potem medycy wychodzą i rodziny zostają same z dzieckiem. Chcemy, by rodzice mogli być rodzicami, także, a może przede wszystkim, w tych ostatnich wspólnych chwilach.

Wiem, że pacjent w końcu odejdzie, ale póki żyje, pomagam rodzinie budować z nim wspomnienia. Nie chcę, żeby wspominali szpitalne mury, tylko pokój dziecięcy "wypełniony" ich dzieckiem.

Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Rekomendowane przez naszych ekspertów

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze