Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Watykan uznał to za cud
Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Gdy rodzice przyszli do szpitala, zastali puste łóżeczko. Zaczęli płakać. Z korytarza dobiegał krzyk ordynatora, zagorzałego ateisty: "On żyje! To cud". Tak też uznał Watykan. Albert ma dziś 32 lata. Jego narodziny przyczyniły się do kanonizacji św. Brata Alberta.
1. Ósmy syn w rodzinie Szułczyńskich
Jest 19 marca 1986 roku. Rodzi się śliczny i zdrowy chłopiec. To ósmy z kolei syn Barbary i Waldemara Szułczyńskich. Maluch dostaje 10 na 10 w skali Apgara. Szczęśliwi rodzice zabierają go do domu, gdzie czeka na niego gromadka starszych braci. Wtedy jeszcze nie wiedzą, że niedługo wrócą do szpitala walczyć o jego życie.
- Po dwóch dniach po wyjściu ze szpitala zauważyłam, że coś jest z nim nie tak. Całą noc nie spaliśmy – płakał i marudził. Rano, w świetle dziennym zobaczyłam, że był cały żółty. Chłopców odprowadziłam do przedszkoli i szkół. Wsiadłam w tramwaj i pojechałam do lekarza. Ludzie podchodzili do wózka i mówili: "Jaki żółty, jak Chińczyk i cytrynka". Nikt się na to nie oburzał, bo dalej był śliczny. Jednak jak zobaczyła go lekarka, od razu pojechaliśmy karetką do szpitala – mówi Barbara Szułczyńska, matka Alberta.
2. "Pani myśli, że on przeżyje?"
Na miejscu kazali jej pójść do pielęgniarki przełożonej po przepustkę, ponieważ był to szpital wojskowy. Barbara dziwiła się, że musi wziąć dokument na 10 dni. Myślała, że po trzech zabierze malucha do domu. Pielęgniarka odpowiedziała: "A to pani myśli, że on w ogóle przeżyje?". To był pierwszy szok. Potem wszystko potoczyło się lawinowo. Stan dziecka pogarszał się z godziny na godzinę. Kolejne narządy przestawały funkcjonować.
- Wtedy nie było takich sprzętów do diagnozy jak dziś. Z perspektywy czasu podejrzewam, że ten maleńki organizm wykańczała mocznica. Wdało się to, co dziś nazywamy sepsą. Poziom bilirubiny był tak wysoki, że mógłby zabić dorosłego człowieka. Lekarze powiedzieli, że mój syn nie ma szans na przeżycie. Nawet jeśli by się udało, to byłby niepełnosprawny. Zmiany, które zaszły w ciele maleństwa były nieodwracalne. Był cały w siniakach. Gasł w oczach – wspomina Barbara.
Gdy doszło do wybuchu w elektrowni w Czarnobylu, chłopcu podano jeszcze jod. Okazało się, że jest na niego uczulony. To tylko pogorszyło sytuację.
3. Brat Albert
Pani Barbara w rozpaczy postanowiła zwrócić się o pomoc do zaprzyjaźnionej matki Marii Niklewicz. Była ona przełożoną klasztoru sióstr Wizytek w Warszawie. To ona wcześniej pomogła wybrać imię dziecku. Była orędowniczką brata Alberta Chmielowskiego. Zadzwoniła do sióstr Albertynek w Krakowie. Wszystkie zaczęły się modlić w intencji dziecka.
- Siostra Maria Klaudia Niklewicz była też lekarką. Codziennie analizowała kartę Alberta. Mówiła mi: "On ci umrze". To jej się wypłakiwałam. W domu były dzieci. Nie mogłam pozwolić sobie na to, żeby widziały mnie w takim stanie – mówi Szułczyńska.
Lekarze dalej walczyli o dziecko w szpitalu. Alberta położono w namiocie tlenowym. Cierpiał na niewydolność nerek i wątroby. Miał zapalenie płuc, jego system odpornościowy przestawał walczyć. Jego układ krążenia był niewydolny. Sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę. Niemowlę umierało.
4. Chrzest w szpitalu
Zrozpaczeni rodzice postanowili ochrzcić syna. Nie było już czasu czekać dłużej. Barbara w ukryciu chrzciła dziecko z wody. Zrobiła to 7 razy, bo bała się, że może robi coś źle. Jako katolicy nie wyobrażali sobie, że ich synek mógłby umrzeć bez tego sakramentu. Ordynator nie zgodził się, aby wprowadzić na teren szpitala księdza. Takie były czasy. Komuna. Jedna z pielęgniarek, Halina Sus, zaproponowała, że może spróbować przyprowadzić zaprzyjaźnionego kapelana. Zgodził się.
- W tym czasie chłopcy z moim mężem Walerianem sadzili kukurydzę. Aby skontaktować się z mężem, zadzwoniłam do sołtysa Niepokalanowa. Ten wsiadł na rower i pojechał poinformować go, aby jak najszybciej udał się do Warszawy. Mąż wsiadł w samochód i przyjechał. W toalecie spotkał mężczyznę, który wszedł do szpitala w stroju wojskowym. Przebierał się i zakładał koloratkę. Walerian pomógł mu w tym. Okazało się, że był to właśnie paulin Jan Wolny, który miał ochrzcić Alberta – mówi Szułczyńska.
Wszyscy rozumieli powagę sytuacji. W każdej chwili maleństwo mogło odejść. Pielęgniarka zgodziła się zostać matką chrzestną. Co więcej, zaczęła biegać po szpitalnych salach w celu znalezienia ojca chrzestnego. Zgodził się nim zostać rodzic jednego z pacjentów. Był to żołnierz zawodowy Janusz Kukier. Jego syn był w tym czasie operowany na wyrostek.
Żona oficera zostawiła pielęgniarkom swój adres. Barbara pomyślała, że jak już będzie po wszystkim i Albert umrze, to zaprosi ich na obiad, żeby podziękować im za pomoc.
5. Ostatnie godziny i nowy początek
W nocy pielęgniarka zadzwoniła do Barbary i powiedziała, że chłopiec jest w agonii, a ona kończy dyżur i boi się wyjść. Kolejnego dnia rodzice z duszą na ramieniu przyjechali do szpitala. W sali szpitalnej zastali puste łóżeczko. To już był koniec. Kobieta zanosiła się z płaczem.
- Wtedy usłyszałam doniosły głos ordynatora, zagorzałego ateisty. Powiedział: "Teraz możesz iść do świątyni i za wrócone życie podziękować Bogu". To fragment z inwokacji Mickiewicza. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Przytulił mnie i wreszcie to do mnie dotarło: on żyje! To cud! - wspomina ze wzruszeniem Barbara.
6. Kanonizacja
Rodzice, personel szpitala i świadkowie nie mieli wątpliwości, że to był cud. Sprawą zajmowała się watykańska komisja do spraw kanonizacji. Cały proces trwał dwa lata. Badano Alberta, zbierano materiały, w tajemnicy przesłuchiwano świadków i analizowano dokumenty medyczne. Tych ostatnich nie chciał wydać szpital wojskowy. Jak się okazało, sprytne siostry znalazły swoje sposoby. Stwierdzono autentyczność wydarzenia. 12 listopada 1989 r. odbyła się uroczystość kanonizacji Brata Alberta w Rzymie. Przyczyniło się do tego cudowne uzdrowienie małego Alberta.
- To był piękny i wzruszający moment. Patrzyłam, jak Jan Paweł II przygląda się i uśmiecha do żywego świadectwa cudu - naszego 3-letniego syna Alberta. Wtedy przypomniałam sobie, jak czekaliśmy na jego śmierć, jaki był wycieńczony i jak walczył o życie. Uklęknęliśmy przed Ojcem Świętym i złożyliśmy mu dary. Poczułam niesamowitą moc naszego papieża, spojrzał na nas tak ciepło i dobrotliwie – mówi Barbara.
Albert ma aktualnie 32 lata. Jest w trakcie doktoratu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Przez chwilę był nawet w seminarium duchownym, ale jego życie potoczyło się inaczej. Ma wielu zaprzyjaźnionych księży, często jest zapraszany na różne uroczystości i seminaria, podczas których opowiada o swojej historii. Utrzymuje stały kontakt z rodzicami chrzestnymi. Zaraz po tym, gdy ocalał jako dziecko, zostali uroczyście przyjęci do rodziny. Teraz ma żonę Magdę i córeczkę Marysię. Cała rodzina oczekuje na pojawienie się kolejnego potomka.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz też: Theo Taylor to najmniejszy wcześniak. Gdy się urodził, ważył tyle, co puszka coli