Barnevernet. Kiedy nadopiekuńczość doprowadza do tragedii. Wywiad z Dorotą Korzeniecką, która opowiada o swoich doświadczeniach z BV
Dorota Korzeniecka przeprowadziła się do Norwegii w 2008 roku. Jej 5-letni syn nie odnajdował się wówczas w szkole - miał problemy z językiem i koncentracją na lekcjach. Zastępczyni dyrektora nie mogła sobie poradzić z chłopcem i użyła siły - złapała go za twarz. Dziecko poinformowało rodziców, a ci Barnevernet. Okazało się, że na rodzinę już wcześniej złożono w szkole donos. Instytucja zamiast skoncentrować się na przemocy w szkole, zaczęła sprawować nadzór nad rodzicami.
1. Historia Doroty
Katarzyna Gałązkiewicz, WP Parenting: Barnevernet, czyli norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka, budzi w Polsce kontrowersje. Rodzice, którzy mieli z nim do czynienia, mówią o bezwzględności pracowników, a nawet odbieraniu dzieci na siłę. Czy rzeczywiście ta instytucja to "samo zło"?
Dorota Korzeniecka: Banevernet jest jednostką, która w teorii ma na celu dobro i ochronę dzieci. Udziela także pomocy rodzinom, które borykają się z trudnymi sytuacjami życiowymi. I trzeba powiedzieć, że w wielu przypadkach, gdzie dochodzi do zaniedbań, rodzice piją, dopuszczają się przemocy, molestowania i mają problemy wychowawcze, BV faktycznie chroni dzieci. Ale także w wielu przypadkach, dochodzi z ich strony do nadużyć.
Jakie nadużycia ma pani na myśli?
Zdarza się, że działania Barnevernet zaczynają wymykać się spod kontroli i instytucja przestaje spełniać swoją misję. Dochodzi do paranoi. Wystarczy, że nauczycielka zauważy, że dziecko jest smutne w szkole, albo nie potrafi czegoś dobrze wytłumaczyć po norwesku, przekręci jakieś zdanie, albo coś przeinaczy - co jest powszechne wśród dzieci w podstawówce - i to jest powód dla takiej nadgorliwej nauczycielki do tego, aby donieść na rodzinę do Barnevernet. Instytucja wszczyna wtedy procedurę. Zaczyna się obserwacja i kontrola dziecka oraz opiekunów.
Z czego może wynikać taka postawa nauczycieli?
Wydaje mi się, że są to przede wszystkim różnice kulturowe. W Norwegii społeczeństwo jest nauczone tzw. noszenia masek, ukrywania prawdziwych emocji, uśmiechania się za wszelką cenę i mówienia, że jest dobrze. I tego samego oczekuje się już od małych dzieci. Tymczasem dzieci w Polsce są wychowywane inaczej - są bardziej ekspresyjne, skaczą, krzyczą, śmieją się, a jak coś się stanie, to zapłaczą. W Norwegii tego się nie rozumie.
A może to polskie rodziny nie potrafią się dopasować i przyjeżdżając, nie wiedzą, jak rozumie się opiekę nad dzieckiem w Norwegii?
To też prawda. Jako że współpracuje z rodzinami, które mają nadzór BV, wiem, że wiele Polaków nie wie, z jak inną kulturą muszą się zmierzyć, co jest przyczyną wielu nieporozumień, nierzadko tragicznych w skutkach.
Jednak trzeba przyznać, że Polacy często nie wiedzą, że dziecko jest tu traktowane jako pełnoprawny obywatel, nie podlega rodzicom do 18 roku życia tak jak w Polsce. Tutaj dziecko może samo o sobie decydować.
Zdarza się, że nastolatkom, kolokwialnie mówiąc, uderza woda sodowa. Znam przypadek dziewczyny, która szantażowała swoją matkę, że doniesie na nią na BV, jeśli ta nie pozwoli jej czegoś zrobić. Matka przez chwile szarpała się z córką, zabierała jej telefon, ale w końcu zauważyła, że traci nad sobą panowanie.
Stwierdziła, że nie może sobie na to pozwolić. Postanowiła poinformować wychowawczynię, że córka ją szantażuje i straszy BV. Nauczycielka okazała wyrozumiałość i zapewniła, że poinformuje o tym BV. Wielu rodziców w Norwegii boi się swoich dzieci. Wiedzą, że każde ich okazanie niezadowolenia może się skończyć odebraniem i znalezieniem rodziny zastępczej.
Pani i syn, także mieliście bezpośrednie doświadczenia z Barnevernet.
Zaczęło się od tego, że mój 5-letni syn miał kłopoty w szkole z zachowaniem i z językiem norweskim. Już w Polsce przejawiał cechy nadpobudliwości, dlatego po przeprowadzce do Norwegii chodziliśmy z nim do specjalistów - m.in. psychologów i pedagogów, mniej więcej 5 razy w miesiącu. Oni orzekli, że mój syn ma ADHD. Przepisali mu więc tabletki, po których mój syn zaczął łysieć.
Jako że jestem pielęgniarką, wiedziałam, że przyczyną mogą być leki, pojechałam z dzieckiem do lekarza, który potwierdził te przypuszczenia. Nikt nie poinformował mnie, że leki zawierają narkotyki - pochodne amfetaminy. Dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu ulotki ze składem chemicznym leków. Syn po tych lekach był wrażliwy na wszystkie bodźce zewnętrzne. Widać to było w szkole - miał problemy z zachowaniem, przeszkadzał na lekcji.
Nauczycielka nie mogła sobie z tym poradzić?
Tak, i wysłała na nas z tego powodu donos do BV. Dowiedziałam się o nim, kiedy sama zgłosiłam się na BV, po incydencie, który miał miejsce w szkole. Pedagożka po zatargu syna z kolegą, za karę na oczach rówieśników wypchnęła go z klasy, kiedy chciał do niej wejść.
Zjawiłam się tego dnia w szkole, okazało się, że zastępczyni dyrektorki nie mogła sobie poradzić z synem inaczej niż z użyciem przemocy. Ścisnęła go dłonią za dwa policzki. Naruszono jego cielesność i zdecydowałam, że syn nie wróci do tej szkoły. Następnego dnia mój mąż zjawił się w szkole, by zapytać zastępczynię dyrektorki, dlaczego to zrobiła. Ona odparła tylko “ale nie mocno”.
Zdecydowałam, że zgłoszę tę sprawę do BV. Przyjeżdżając na spotkanie, dowiedziałam się, że nauczycielka wcześniej doniosła na Adriana. Powodem było to, że rysuje w szkole wypadki samochodowe. Mówił też o teledysku, z gatunku tych heavy metalowych, który oglądał z siostrą. Występowali tam ludzie przebrani za kozły, co zostało zrozumiane jako przejawy zachowań satanistycznych.
Wytłumaczyłam na spotkaniu, że mamy nastoletnią córkę, która faktycznie pokazała synowi ten teledysk, ale to była sytuacja jednorazowa, nigdy więcej się to nie powtórzyło. Więc podejrzenia o satanizm zostały oddalone. Mimo to chciano nas sprawdzić i objęto nas kontrolą.
W jaki sposób Was kontrolowano?
Rozpoczęli 3-miesięczne badanie. Sprawdzano nas na policji, u lekarza, w szkole. Składano wizyty w domu. Obejrzeli całe mieszkanie oraz pokój Adriana, sprawdzali, w jaki sposób się bawił.
Potem skierwano nas do wielu innych instytucji, z którymi także odbywały się spotkania. Były to: poradnia psychologiczno-psychiatryczna, placówka pedagogiczna, komórka pomagająca rodzinom oraz szkoła, do której uczęszczał syn. Nikt z pracowników tych instytucji nie dawał nam rad, wskazówek ani nie odpowiadał na nasze pytania, zajmowali się zbieraniem informacji od nas i obserwacją.
Zapytałam jedną z pracowniczek, jak powinnam radzić sobie z Adrianem, gdy ma zły dzień, nikt nie umiał mi odpowiedzieć. Byłam rozczarowana.
Jak potoczyła się dalej państwa sprawa?
Złożono nam jeszcze 4 wizyty, ale dalej były komplikacje w szkole. Był to czas, kiedy chciałam ją zmienić na inną, ale dostałam odmowę. Byliśmy załamani. Zwłaszcza że od dwóch miesięcy syn nie chodził do szkoły w związku z incydentem, którego dopuściła się zastępczyni dyrektorki.
Byłam w gminie i poprosiłam, aby syn miał indywidualne nauczanie w domu, dopóki nie znajdziemy innej szkoły. Usłyszałam, że Adrian musiałby być połamany, albo psychicznie chory, aby uzyskać takie nauczanie. Musiałam wysłać uzasadnienie do BV i innych instytucji, dlaczego chcę trzymać dziecko z dala od szkoły. Odpisał mi jedynie dyrektor szkoły, który stwierdził, że "ma inne patrzenie na tę sprawę". Na wszystkie spotkania i konsultacje chodziłam z adwokatem i wydaje mi się, że oni zaczęli się tego po prostu bać. Po kilku miesiącach Barnevernet przestało nas kontrolować.
Ostatecznie udało się zmienić szkołę?
Po rozmowie z dyrektorem syn wrócił do tej samej szkoły, ale współpraca wyglądała już lepiej, zamiast składać na mnie donosy, zaczęto w pierwszej kolejności informować mnie o zachowaniu syna.
Jednak w 2016 roku zdecydowałam, że przeniosę syna do Polski, ponieważ zauważyłam, że przestał się tu rozwijać - miał bardzo małą wiedzę, intelektualnie stał w miejscu. Znaleźliśmy szkołę w Gdańsku, bo jest tu dobre połączenie z Norwegią i mogę odwiedzać męża i córkę, którzy zostali w Norwegii.
2. Pomoc innym
Zwracają się do pani rodziny, którym Barnevernet chce odebrać/odebrało dzieci.
Wciąż jest bardzo dużo polskich rodzin, które otrzymują list, powiadomienie z BV o tym, że są podejrzenia, że ich dziecko nie jest właściwie wychowywane i chcą to sprawdzić. Ja współpracuję właśnie z takimi osobami, które dostają wezwania na spotkania z przedstawicielami BV.
W takich rodzinach pojawia się zwykle paniczny strach przed odebraniem dziecka i chęć ucieczki do kraju. Mimo że rodzic tak naprawdę nie wie jeszcze, o co konkretnie chodzi. Miałam też kontakt z pewną babcią, która od 5 lat walczy o wnuka. Matka zmarła, a ojciec całkowicie zrzekł się praw do dziecka. Babcia chciała sprawować opiekę nad wnuczkiem, ale została ona odebrana i do tej pory przebywa w rodzinie zastępczej.
Jest pani założycielką grupy, która zrzesza Polki, które mają problemy z Barnevernet. W jaki sposób im pani pomaga?
Przede wszystkim rozmawiam z rodzicami i staram się ich uspokajać. Namawiam, aby nie bały się BV, tylko szły na rozmowę i starały się współpracować. Tłumaczę, że gdyby BV zaobserwowało ciężkie naruszenia, to nie zapraszałoby na rozmowę, ale od razu zjawiłoby się w domu.
Współpracuję z prawnikami i oni też pomagają ludziom, którzy się do mnie zwracają. Przygotowuję rodziny do spotkań z BV i tłumaczę, jak należy się zachowywać - współpracować z instytucją i pokazać, że jest się świadomym, mądrym rodzicem, który wie, że nie jest nieomylny.
Za co państwo norweskie może odebrać rodzicom ich dziecko?
Do odebrania dochodzi w przypadku ciężkich naruszeń tj. bicie dzieci, maltretowanie, głodzenie, problemy z narkotykami. Ale też wtedy, kiedy rodzic zaniedbuje sprawy medyczne dziecka- zapomina o konsultacjach czy badaniach lekarskich. Wtedy jest to sygnał dla państwa norweskiego, że rodzic jest nieodpowiedzialny.
Można powiedzieć, że Barnevernet odbiera dziecko, kiedy nie widzi szans na skuteczną pomoc dla niego w domu rodzinnym i stwierdza brak odpowiednich kompetencji wychowawczych u rodziców. Choć zdarza się, że zabierają dzieci zbyt pochopnie. To jest koszmar.
Co dzieje się w momencie, kiedy dochodzi do - jak to pani określiła - ciężkich nadużyć. W jaki sposób interweniuje wówczas norweska policja?
To też zależy od konkretnego przypadku. Kiedy przykładowo sąsiad doniesie, że w domu jest impreza i pije się alkohol, policja przyjeżdża i ocenia sytuację. Jeżeli jedno z rodziców jest trzeźwe, nic specjalnego się nie dzieje, bo dziecko jest pod opieką. Jeśli jednak oboje są pod wpływem alkoholu, dla BV są to podstawy do odebrania pociechy.
Opowiem pani historię pewnej rodziny, która się swego czasu przeprowadzała. Dziecko jeździło w trakcie przeprowadzki w samochodzie i niemalże cały dzień przespało. Pod koniec przeprowadzki tata chłopca, wraz ze swoim bratem wypili sobie po piwie. Około godziny 21 ojciec zszedł na dół odprowadzić brata, a dziecko wyleciało za nimi. Akurat natrafili na policję. Zatrzymali mężczyzn, zobaczyli, że obaj są podchmieleni, a dziecko jest z wraz z nimi, więc od razu zainteresowali się sprawą i poszli do domu chłopca.
Mama była trzeźwa, a w domu nie było oznak alkoholu, ale mimo to wezwano natychmiast Barnevernet, aby to oni ocenili tę sytuację. Szczęśliwie nie odebrano dziecka, bo matka nie napiła się tego piwa. Tak naprawdę nie zna się dnia, ani godziny, kiedy może przytrafić się coś, co stanie się podstawą do odebrania dziecka.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl