Rodzice go nie chcieli. Wiktorka przygarnął samotny mężczyzna
Po porodzie rodzice go zostawili. Przygarnął go samotny mężczyzna. - Wszyscy byli w szoku. Niektórzy pukali się w czoło. Dziś koledzy mówią: "pełen szacun Mariusz" - mówi w rozmowie z WP Parenting Mariusz Szymczak, tata zastępczy dwuletniego Wiktora.
Blanka Rogowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Jakie było pana życie, zanim pojawił się Wiktor?
Mariusz Szymczak, tata zastępczy Wiktora: - Miałem swoją działalność. Alarmy, monitoringi, fotowoltaika. Były związki, ale nic z tego nie wyszło.
Przez lata uciekałem w wir pracy. To był już pracoholizm. Z domu wychodziłem o 6:30, wracałem o 22 i do 23 siedziałem w papierach. Zagłuszałem pustkę, która była i w domu, i w sercu. Tym bardziej było to bolesne, że dzieci do mnie lgnęły. Znajomi mi je wręcz podrzucali.
Kiedyś na wakacjach podbiegł do mnie nieznajomy chłopczyk i po prostu się przytulił. Był niepełnosprawny. Wtedy pomyślałem, że nie mam własnych dzieci, ale mógłbym jakiemuś maluchowi po prostu pomóc.
Była pandemia, izolacja i ta pustka w sercu jakby się pogłębiała. Chciałem zrobić coś dla innych. Pomoc dzieciom wydawała się oczywistym kierunkiem.
Trafiłem do fundacji Gajusz, która prowadzi m.in. hospicjum stacjonarne dla dzieci. Na kursie dla wolontariuszy byłem jednym z dwóch mężczyzn.
Pamięta pan pierwszą wizytę w hospicjum?
- Byłem oszołomiony. Niektóre dzieci odwiedza rodzina. Ale są też maluchy porzucone, czasem z powodu choroby zaraz po porodzie. Walczą same.
Czytaliśmy książki, układaliśmy wieże z klocków, rozmawialiśmy, przytulaliśmy. Te dzieci łakną kontaktu, są zazdrosne, gdy człowiek próbuje zajmować się dwójką na raz. Są głodne uwagi i miłości.
Po dwóch miesiącach trafił do nas Wiktorek, 15-miesięczny chłopiec z uśmiechem od ucha do ucha i połową serduszka. Był po operacjach ratujących życie, raz miał nawet pękniętą aortę. Nikt go nie odwiedzał.
Po dwóch miesiącach trafił na OIOM. Był w śpiączce farmakologicznej. Zacząłem więc chodzić tam. W szpitalu pierwszy raz zobaczyłem go w samej pieluszce. Nogi się pode mną ugięły. Po klatce piersiowej było widać, ile to dziecko wycierpiało. Cały w bliznach po operacjach i zabiegach, w rurkach, przewodzikach. Wszędzie pikały maszyny.
Wybudził się. Był tak słaby, że nie mógł poruszyć ani rączką, ani głową. Leżał i patrzył w kierunku, w którym został odwrócony. Usiadłem obok niego. Złapałem go za rączkę. Delikatnie zacisnął paluszki. Drugą pogładziłem po główce. Powiedziałem kilka słów. Z oczka wypłynęła mu łza. Był przestraszony, samotny. Wtedy postanowiłem, że już go nie zostawię.
Potem zaczął się prawdziwy rollercoaster. Sepsa, zapalenie płuc. W szpitalu ICZMP w Łodzi spędził pięć miesięcy. Nic mi nikt nie mówił, bo formalnie byłem dla niego obcą osobą. Jedyne, co wielokrotnie usłyszałem od lekarzy, to: "proszę się z nim pożegnać", "z takich wyników się nie wychodzi", "zrobiliśmy dla niego wszystko, co się dało". Było widać, że mimo respiratora, każdy oddech sprawia mu ból. Po którymś takim razie lekarz powiedział: "Gdyby to było każde inne dziecko, nie dawałbym mu żadnych szans. Ale w jego przypadku jestem już w stanie uwierzyć we wszystko". Walczył na przekór światu. Skądś brał te nadludzkie mocne.
Miał dla kogo żyć. Pan pewnie ze skromności tego nie powie, ale może to pan ratował mu życie?
- Tak mogło być. Lekarze przyznali, że ma niesamowitą wolę walki. Sami byli zaskoczeni.
Trafił do hospicjum w Olsztynie, bo łódzkie hospicjum fundacji Gajusz nie specjalizuje się w dzieciach, które na stałe potrzebują respiratora. W Łodzi jest jeszcze jedno hospicjum, do którego mógłby trafić, ale szpital po prostu skierował go tam, gdzie było pierwsze wolne miejsce. Nadal formalnie byłem mu obcy, więc nikt o naszej więzi nie pomyślał.
Pojechał pan?
- Tak. Razem z kilkoma osobami z Gajusza. Ucieszył się. A jak wyszliśmy, bardzo się rozpłakał.
Pięć dni później przyjechałem znowu. Okazało się, że znowu jest na OIOM-ie. Nie wiedziałem, czy mnie wpuszczą, ale pojechałem i tam. Udało się. Lekarze i pielęgniarki szybko zauważyli, że reaguje na mnie inaczej niż na innych. Byłem mu już wtedy najbliższą osobą.
Pielęgniarka, widząc mnie wysiadującego na krześle przy łóżku, zapytała: "to dlaczego go pan nie weźmie do siebie?". Wydawało mi się to niemożliwe. "Jestem osobą samotną. W dodatku facetem. Jaki sąd mi da dziecko?" - odpowiedziałem. Wzruszyła ramionami i wyszła. Ta sama rozmowa powtórzyła się z panią ordynator. "I co z tego, że jest pan mężczyzną?" - pytała. Zostałem z nią myślą.
To już była miłość?
- Już od dawna.
Był tam półtora miesiąca. Jeździłem do Olsztyna ze Zduńskiej Woli pod Łodzią. 700 km w dwie strony. Robiłem więc tysiące kilometrów. W inne dni musiałem pracować jak szalony, żeby firma nie upadła.
W końcu złożyłem wniosek do sądu. Musiałem pozałatwiać mnóstwo zaświadczeń, opinii psychologicznych itd. Wtedy Wiktorek miał 23 miesiące, z czego dwa miesiące i tydzień był w hospicjach, a pozostałą część życia w różnych szpitalach. Ważył niecałe 7 kg.
Sąd wydał zgodę. Odebrałem go z hospicjum w Olsztynie i zawiozłem prosto do szpitala, bo znowu mu się pogorszyło. Tam, już mając dostęp do informacji medycznej, uczyłem się, jak się nim zajmować, jak go odessać, karmić przez sondę, na co zwrócić uwagę, dawać zastrzyki, podać leki. To cała logistyka, bo przyjmuje je dosłownie co dwie, trzy godziny - także w nocy. Aż nie mogłem w to uwierzyć.
Jak ułożyła się wasza codzienność w domu?
- Życie wywróciło się do góry nogami. Gdybym poprosił np. kogoś z rodziny, żeby z nim czasem został, sam musiałby przejść długie szkolenie. Pojechać gdzieś z dzieckiem, oznacza prawdziwą wyprawę. Muszę brać pompę do pega, respirator, był czas, że jeszcze koncentrator tlenu. Można to wszystko załadować na stojak i przejść w miarę sprawnie, ale co najwyżej do innego pokoju czy do ogrodu.
Przygotowałem mu pokój. Ale szybko okazało się, że to bez sensu, bo tam, gdzie Wiktorek, tam i sprzęt, no i ja. Łóżeczko stoi w dużym pokoju, gdzie toczy się całe życie.
Nie mówi, bo ma rurkę w gardle. Gdy zanosi się od płaczu, robi to bezdźwięcznie. Gdybym stał odwrócony do niego plecami, nie usłyszałbym, że potrzebuje pomocy. Może wypaść mu rurka, może potrzebować odessania. Muszę być zawsze w gotowości. To bardzo stresujące.
Jest pan zmęczony?
- Miałem świadomość, jak to będzie wyglądać. Wiele przeszedł, jego układ odpornościowy prawie nie istnieje. Nie jest lekko. Jest nawet bardzo ciężko.
Muszę być 24 godziny w gotowości. Nie śpię. Czuwam.
Czy było warto?
- Nie obliczam tego. W miłości nie liczy się zysków i strat. Lekarz powtarzał mi: "może być tak, że on będzie żył tylko do pierwszej infekcji, pan wie, na co się porywa?". Nawet gdyby był u mnie pięć dni, to byłoby warto. To, że jego życie być może będzie krótkie, nie znaczy, że ma być samotne.
Jak na tę decyzję zareagowali koledzy, rodzina?
- Wszyscy byli w szoku. Niektórzy pukali się w czoło. Inni byli zachwyceni, ale także dlatego, że nie wiedzieli, jak poważny jest jego stan.
Dziś koledzy mówią: "pełen szacun Mariusz". Zapewniają, że mogę na nich liczyć, dzwonić o każdej porze. Nie chodzimy już na piwo. Oni odwiedzają mnie w domu. Mają świadomość, jak niska jest odporność Wiktorka, więc te spotkania wiążą się z różnymi zasadami.
Niektórzy członkowie rodziny do dziś nie mogą się otrząsnąć, że to zrobiłem. "Będziesz uwiązany", "Nie będziesz mógł wyjść", "Po co sobie to robisz", "Przekreślisz całe życie osobiste" - słyszałem.
Od momentu, gdy zostałem rodziną zastępczą, minęło pięć miesięcy. Dajemy sobie radę. A pustka w moim sercu została wypełniona. Nawzajem się uratowaliśmy. Zatrzymałem się, spojrzałem inaczej na życie. Jest wspaniale, choć nie jest lekko. Jak to w miłości.
Jakie są rokowania?
- Nie najlepsze. Nadal jest diagnozowany. Jest w końcu w hospicjum, ale już tyle razy zszokował lekarzy, że nie wydawałbym wyroków. Czekamy na kolejną operację, ale żeby do niej doszło, musi zacząć chodzić. Walczymy. Do niedawna tylko leżał. Teraz - wraz z pomocą rehabiltanta - zrobił ogromne postępy. Powoli zaczyna siadać. Z naszą pomocą stoi. Nie poddaje się. Mały człowiek o ogromnej woli walki.
Fundacja SiePomaga prowadzi zbiórkę pieniędzy na leczenie, rehabilitację, transport medyczny i specjalny wózek dla Wiktorka. Chłopca można wesprzeć TUTAJ.
Blanka Rogowska, dziennikarka Wirtualnej Polski