Trwa ładowanie...

Dziecko to nie worek ziemniaków. "Czasem lepiej, by trafiło do adopcji"

 Marta Słupska
14.11.2023 14:17
Dziecko to nie worek ziemniaków. "Czasem lepiej, by trafiło do adopcji"
Dziecko to nie worek ziemniaków. "Czasem lepiej, by trafiło do adopcji" (arch. prywatne)

Według najnowszych danych GUS Polsce na koniec 2021 r. w pieczy zastępczej przebywało 72,3 tys. dzieci pozbawionych opieki rodziny naturalnej. Pogotowia opiekuńcze są często przepełnione, brakuje rodzin zastępczych. A dzieci potrzebują opieki i miłości. - Takie dzieci krzyczą, tupią, gryzą, rzucają się z pięściami. Przytulam wtedy na siłę. Takie uspokajanie może nawet trwać 40 minut - mówi Anna Krulak-Leszczyńska, która od pięciu lat jest matką zastępczą.

Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski:- Pamięta Pani ten moment, gdy trafiło do Pani pierwsze dziecko?

Anna Krulak-Leszczyńska: - Jasne, to była od razu dwójka! Na początku dostaliśmy pod opiekę chłopców w wieku 5 i 6 lat. Zmarła im mama, która wcześniej miała nadzór kuratorski. Potrzebowali opieki "na już", tym bardziej że jeden miał spory problem stomatologiczny i w tej sytuacji nawet nie miał mu kto podać leków. Nagle dostałam telefon, że chłopcy są do odebrania i żebyśmy sami po nie przyjechali. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że byliśmy jeszcze przed wymaganym szkoleniem.

Wtedy się okazało, że dostaliśmy dwa "tajfuny". Ludzie myślą, że dzieci trafiające do rodzin zastępczych, to są biedne sierotki, które będą dozgonnie wdzięczne, że je przygarnęliśmy. Zdecydowanie nie! To są dzieciaki po przejściach, ale nie wszystkie są zagubione. Na "dzień dobry" miałam więc przejrzane przez nie wszystkie szafki i lodówkę.

Zobacz film: "Mały głos, wielka sprawa"

- To są zawsze trudne dzieci?

- To są dzieci, które mają w sobie tyle negatywnych emocji. Niektóre padają w szał, awanturują się.

- Co Pani wtedy robi?

- Łapię je i mocno przytulam. To pomaga, bo niektóre mają np. zaburzenia czucia głębokiego. Dzieci z FAS, które też mam pod opieką, mają ogromne problemy z emocjami. Muszą je jakoś uzewnętrzniać. Takie dzieci krzyczą, tupią, gryzą, rzucają się z pięściami. Przytulam wtedy na siłę. Takie uspokajanie może nawet na początku trwać 40 minut.

Trafił do mnie chłopiec, który przychodził i mówił: "jestem głodny". "To zrobię ci kanapkę". "Nie, ja chcę ciastko" - i walił głową w ścianę. Widocznie w jego domu taka reakcja przynosiła skutek.

Do tych dzieci trzeba mieć dużo cierpliwości. Z każdym kolejnym nabywamy doświadczenia i wiemy, jak reagować. Po pięciu latach, jak mi się dziecko rzuca na podłogę, uderza głową o ścianę, to już wiem co robić. Siadam, czekam, byleby sobie krzywdy nie zrobiło.

Najtrudniejsze są pierwszy miesiąc lub dwa. To czas, w którym nawzajem się sprawdzamy. Dzieci badają, na co mogą sobie pozwolić.

Anna Krulak-Leszczyńska z mężem i dziećmi
Anna Krulak-Leszczyńska z mężem i dziećmi (archiwum prywatne )

- Brzmi to tak, że wkłada Pani dużo pracy w wychowanie dziecka, które prędzej czy później i tak Panią opuści.

- Mam z tyłu głowy, że te dzieci mają biologicznych rodziców, niektórzy się z nimi regularnie spotykają. To nie są moje dzieci. Oczywiście, przyzwyczajam się do nich, ale wiem, że kiedyś ode mnie odejdą.

- Zdarza się, że wracają do rodzin biologicznych?

- Niezwykle rzadko. To jak szóstka w totolotka.

- Biologiczni rodzice nie walczą o nie?

- Z tym bywa różnie. Czasem dla dzieci lepiej jest, by trafiły do adopcji. Jeden z rodziców chłopców, którzy do mnie trafili jako pierwsi, po dwóch latach zrzekł się praw. Miał już swoją drugą rodzinę i wiedziałam, że nie stworzy im domu. Tłumaczyłam, że trzeba dać tym dzieciom szansę. Gdyby się nie zrzekł, musiałyby być w rodzinie zastępczej do osiemnastki. Zanim zostały adoptowane, były u mnie prawie trzy lata.

- To dosyć czasu, by się przyzwyczaić i pokochać.

- Jasne, ale jeśli jest zachowany kontakt, to cieszę się, że mają lepiej. Ci dwaj chłopcy potrzebowali mieć rodzica na własność. Kilka miesięcy po przejęciu nad nimi opieki trafił do nas chłopiec, który się od nas nie wyprowadzi. Jego ojciec został pozbawiony władzy rodzicielskiej, natomiast matka teoretycznie się stara. W tej sprawie jest jednak wiele znaków zapytania, więc sąd nie zezwoli na jego powrót. Zresztą, on wcale nie chce.

- Czyli jest zawieszony między rodziną biologiczną a adopcyjną. Dużo jest takich dzieci?

  • Tak, większość. Nie mogą trafić do rodzin biologicznych, bo te nie zapewniają im należytej opieki. Z drugiej strony nie mogą trafić do rodzin adopcyjnych, bo biologiczni rodzice wciąż mają nad nimi władzę rodzicielską, jest ona zawieszona (np. jak matka lub ojciec przebywają w zakładzie karnym) lub ograniczona.
Anna Krulak-Leszczyńska z mężem i dziećmi
Anna Krulak-Leszczyńska z mężem i dziećmi (archiwum prywatne)

- Co Pani o tym myśli?

- Myślę, że ich rodzice powinni się streszczać. Dziecko to nie worek ziemniaków, który można przerzucać, ale zdarza się, że są tak traktowane.

Jest u nas roczna dziewczynka, którą nazywamy Kluska. Ma dopiero nieco ponad rok, a jesteśmy jej czwartym domem. Urodziła się jako wcześniak, trafiła do pogotowia opiekuńczego, potem do kolejnego, które było przepełnione. Ja już wtedy wiedziałam, że bardzo chcę ją wziąć do siebie. Wszystkie formalności tak się jednak przeciągnęły, że wylądowała w domu dziecka. Musieliśmy więc czekać na postanowienie sądu i zanim wszystko udało się załatwić, minął kolejny miesiąc. Dopiero wtedy trafiła do nas.

- Czyli czas mija, a dziecko czeka.

- Moim zdaniem pół roku pobytu dziecka w pogotowiu opiekuńczym, to wystarczający czas na to, by zobaczyć, czy rodzicowi zależy na dziecku. Nie chodzi mi o spotkania, bo te są przez niektórych traktowane jak rozrywka. Chodzi o to, czy rodzic chodzi na terapię, czy robi coś, by dziecko odzyskać. Jeśli nie, to powinny być odbierane prawa rodzicielskie.

- Skoro się z nimi spotykają, to dlaczego nie próbują ich odzyskać?

- Nie mają chęci iść na terapię, nie szukają pracy, nie poprawiają warunków mieszkaniowych (czasem wystarczy posprzątać, zrobić remont). Jeśli komuś zależy, to mogą skorzystać z asystenta rodziny. Wystarczy chcieć. Ale jeśli rodzic sam z tego rezygnuje, bo twierdzi, że asystent mu wytyka błędy, to nie ma o czym mówić.

- Jakie ma Pani relacje z rodzicami dzieci, które są u Pani?

- Można powiedzieć, że jestem dla nich jak kumpel. Kiedyś usłyszałam, że jestem pod tym względem wyjątkiem, że dobrze żyję z rodzinami biologicznymi. Bo dlaczego nie? Czasem to są ludzie, którym powinęła się noga. Zasługują na szacunek i kontakt.

Często sami pochodzą z nieciekawych środowisk. Zakładają rodziny, nie znając innego życia. Niektórzy walczą z alkoholizmem. Są nieporadni życiowo. Nie zapewniają dzieciom odpowiedniej opieki.

Jedna z dziewczynek, która u mnie mieszka, gdy do nas trafiła w wieku trzech lat ważyła 10 kg. Była niedożywiona. Zarówno ona, jak i inne dzieci, była zaniedbana - także rozwojowo. Przez kilka pierwszych miesięcy dzieciaki stoją przy lodówce i pytają, czy na pewno będzie śniadanie, bo wcześniej nie dostawały wszystkich posiłków.

Dzieci Anny Krulak-Leszczyńskiej
Dzieci Anny Krulak-Leszczyńskiej (archiwum prywatne)

- Czy ci rodzice dążą do kontaktu ze swoim dzieckiem?

- Na początku chcą nawet codziennych spotkań. Jeśli zależy im na dzieciach, to widują je regularnie. Rodzic jednego z "moich" dzieci kończy terapię. Myślę, że ma spore szanse na odzyskanie dzieci, ale czy się nie zniechęci - okaże się. Jednak np. w przypadku Kluski po kilku spotkaniach kontakt się skończył.

Mam obowiązek utrzymywać kontakt z biologicznymi rodzicami dzieci, ale o niego nie zabiegam. Uważam, że to im powinno zależeć. Starszym dzieciom tłumaczę: "to nie ty masz dzwonić do mamy czy taty, tylko oni do ciebie. Zrób to, jeśli czujesz taką potrzebę". Nie powinno być jednak tak, że rodzic mówi do dziecka: "ty mnie już nie kochasz, bo nie dzwonisz".

Im młodsze dziecko, tym słabiej upomina się o kontakt z rodzicem. Te starsze upominają się, dopóki mają nadzieję.

- Czyli ta nadzieja z czasem gaśnie.

- Myślę, że jakaś nadzieja jest zawsze. Ja nigdy nie mówię nic złego na rodziców. Tłumaczę, że rodzice ich kochają, tylko coś im po drodze nie wyszło.

- Mówiła Pani, że rzadko które trafia z powrotem do swoich rodziców. Po kilku latach mieszkania z Panią nagle bywa, że mają więc przeprowadzić się do nowej rodziny, do adopcji.

- To jest trauma. Dlatego większość rodzin zastępczych stara się, żeby to przejście do rodziny adopcyjnej było jak najbardziej łagodne: spotykamy się w domu, chodzimy razem na spacery. To trwa.

- Jak dzieci na to reagują?

- Niektóre bardzo tego chcą, tak jak ci dwaj chłopcy, którzy trafili do nas jako pierwsi. Potrzebowali atencji i kogoś tylko dla siebie. Kiedyś zapytałam ich, czy chcieliby mieć mamę i tatę na własność, to odpowiedziały, że bardzo. Znalazła się rodzina, która je zaadoptowała. Od tego czasu niestety nie mamy kontaktu.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Może to efekt zazdrości? Może strach, że dzieci będą chciały do mnie wrócić? Po szkole chłopcy biegli do nas, a nie do rodziny adopcyjnej. Początkowo więzi między nami były tak silne, że to mnie traktowały jako swoją mamę. Potem wyjechały z nowymi rodzicami do innego miasta i kontakt się urwał.

Częstym błędem rodziców adopcyjnych jest odcinanie dzieci od rodziców zastępczych. To są kolejne zerwane więzi w życiu tych maluchów. Najpierw zerwano je z rodziną biologiczną, potem z rodziną, u której kilka lat mieszkały.

Dzieci Anny Krulak-Leszczyńskiej
Dzieci Anny Krulak-Leszczyńskiej (archiwum prywatne)

- Według danych NIK od 2021 r. drastycznie zmalała liczba przeszkolonych kandydatów do pełnienia rodzinnej pieczy zastępczej. Z czego to może wynikać?

- Rodziny zastępcze działają na umowy zlecenie. Myślę, że podstawowym problemem jest więc brak stabilności i kwestie finansowe. Niektóre rodziny chcą zostać zastępczymi, ale ich nie stać. Za mało zarabiają, mają kredyty.

Zdarza mi się słyszeć, że zarabiamy na dzieciach. Niektórym się wydaje, że pływamy w pieniądzach. Tak naprawdę musimy dokładać do tego "interesu" z własnej kieszeni. Nie oszukujmy się, do nas nie trafiają dzieci zdrowe. Jeśli ktoś słyszy, że do rodziny zastępczej trafia zdrowe dziecko, to jest bzdura. Bo rzadko zdarzają się dzieci, których rodzice umarli i nagle nie ma się nimi kto zająć. Zwykle zostały zabrane rodzicom, bo w ich domach źle się działo. Wymagają miliona wizyt lekarskich, terapii, do tego jedzenie, ubrania i inne wydatki.

W tej chwili na jedno dziecko, które mam pod opieką, dostaję miesięcznie 500 zł oraz 1361 zł świadczenia. Te pieniądze nie pokrywają tylko potrzeb dziecka czy wizyt lekarskich, ale też rachunki. Gdyby mąż nie pracował, nie dalibyśmy rady się utrzymać.

Rodzina Anny Krulak-Leszczyńskiej w komplecie
Rodzina Anny Krulak-Leszczyńskiej w komplecie (archiwum prywatne)

- To dlaczego się Pani na to godzi?

- Chyba traktuję to jako swoją misję. Daje mi to satysfakcję. Czasem bywa ciężko, ale widzę postępy tych dzieci i to mi daje siłę do działania.

Trzylatek, którego mamy teraz pod opieką, panicznie bał się mężczyzn, nie mówił, mając półtora roku nie podejmował prób chodzenia. W tym momencie jest wygadanym wesołym przedszkolakiem. Podobnie jego siostra - gdy do nas trafiła, nie mówiła, udo miała tak chude, że mogłam je objąć ręką. Ważyła 10 kg. Teraz to wesołe dziecko. Ma wprawdzie FAS i problemy z zachowaniem, czasem wpada w szał, ale różnica jest ogromna - te niecałe dwa lata u nas sprawiły, że stała się fajną dziewczynką.

Jeśli dziecko ma w domu zły przykład: ojciec kradnie, matka pije, to gdzie ono wyląduje za 10 lat? Będzie robiło to samo. U nas ma szansę na normalność. To jest budujące.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Rekomendowane przez naszych ekspertów

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze