Przygarnęła porzucone dzieci. Stworzyła niezwykły dom w Łodzi
- Zobaczyłam drobnego malucha w wielkim kojcu, podłączonego do aparatury medycznej, otoczonego zabawkami. Nachyliłam się nad nim i wtedy pomyślałam, że go przygarnę i inne chore dzieci - mówi Jolanta Bobińska. Pierwszym lokatorem niezwykłego domu był Dawid. Zanim do niego trafił, przez rok mieszkał na oddziale intensywnej terapii.
Dawid został porzucony przez rodziców, podobnie jak wszystkie maluchy, które trafiły do domu przy Wierzbowej. - Rodzice nie byli w stanie się nimi zaopiekować. Daleka jestem od ich osądzania - tłumaczy Bobińska.
1. Przygarnę chore dzieci
Plan był jasny i klarowny. Jolanta Bobińska nie zamierzała stworzyć kolejnej placówki wychowawczej, ale kameralny dom, może trochę nietypowy, bo bez rodziców, ale za to z „ciociami”, w którym psychologowie, pedagodzy, opiekunowie i wolontariusze stają się bliskimi osobami dla swoich podopiecznych.
To miał być dom, gdzie chore i skrzywdzone dzieci będą mogły się rozwijać, uczyć i nikt ich już nie odrzuci z powodu wyglądu czy kalectwa.
Jest 2006 rok, Jolanta Bobińska zajmuje się 1,5 rocznym wnukiem. Ma dużo czasu, zrezygnowała z własnej działalność gospodarczej. Czuje zmęczenie i wypalenie zawodowe, szuka swojej nowej drogi życiowej. Spaceruje z wnukiem, odpoczywa, snuje plany.
Wtedy dostaje wiadomość od zaprzyjaźnionej fundacji, że na oddziale intensywnej terapii w łódzkim szpitalu przy Spornej mieszka od roku mały Dawid. Bobińska wspomina go jako cudownego blondynka z wielkimi oczami. Zapamięta piękny uśmiech, ale i smutek na jego twarzy.
Chłopiec urodził się w 26 tygodniu ciąży, miał dysplazję oskrzelowo-płucną, problemy z sercem i oddychał za pomocą aparatury. Cierpiał na wiele wad związanych z wcześniactwem. Nie mógł opuścić szpitala, nikt by nie zapewnił mu fachowej pomocy w domu dziecka.
Bobińska odwiedza go w szpitalu, pochyla się nad łóżeczkiem. - Wzruszyłam się. Popatrzyłam na tego samotnego szkraba w dużym kojcu, otoczonego zabawkami. Pomyślałam o wszystkich zdrowych dzieciach, które mają ciepło i dom, o moim wnuku i o tych samotnych, chorych, opuszczonych maluchach. I wtedy zrodziła się we mnie myśl, że powinnam stworzyć dom dla takich dzieci. Duży dom z ogrodem.
2. Dom w Łodzi
Rok - tyle dokładnie zajęła jej realizacja planów. Szukała inspiracji i pomocy. Odwiedzała państwowe domy dziecka, Domy Pomocy Społecznej. Pukała do urzędów i magistratów. Napisała kilogramy listów i próśb.
Założyła fundację, ułożyła plan działania i pokonywała kolejne stopnie trudności. Udało się. Wynajęła od miasta parter i część pierwszego piętra wolno stojącego domu, otoczonego zielenią, przy Wierzbowej, w centrum miasta.
W 2007 roku oficjalnie zaczął działać pierwszy dom w Polsce dla ciężko i przewlekle chorych i niepełnosprawnych dzieci. - Założyłam, że w domu mieszkać będzie maksymalnie 9 dzieci, tak by każdemu można było poświęcić czas - opowiada.
A swój czas poświęcają i pomocą służą pielęgniarki, opiekunowie, rehabilitanci, logopedzi, pedagodzy, psychologowie i wolontariusze. - Pomagają w rozwoju dzieci, tak, by miały szansę na w miarę normalne życie - informuje Bobińska. Maluchy zamieszkały w kolorowych pokojach. Czas spędzają w bawialni, pieką ciasta w dużej przytulnej kuchni, odpoczywają w ogrodzie, jeżdżą na zajęcia dodatkowe.
3. Każdy ma swoją smutną historię
Przeczytaj koniecznie
- Ruszamy w podróż! Zobacz, jak przygotować się na wyjazd z dzieckiem
- Pokaż nam całuśną minkę swojego dziecka i wygraj!
- Twoje dziecko jest chore? Zapytaj lekarza o dolegliwości maluszka
- Weź udział w konkursie i zostań mamą miesiąca
- Czy wiesz wszytko o rozwoju motorycznym i fizycznym malucha? Pobierz ebook!
Do domu z ogrodem pierwszy wprowadził się Dawid. Następny był Kubuś, chłopczyk z problemami kardiologicznymi. W tym okresie zjawiła się także trzyletnia Edytka, trafiła z rodzinnego pogotowia opiekuńczego.
Miejsce znalazła w nim również Julka, która w hospicjum dla dorosłych mieszkała do 5 roku życia. Julka nie mówi, nie przełyka, oddycha za pomocą rurki. Porozumiewa się za pomocą prostych gestów języka migowego. Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. W domu zaczęła robić postępy.
Jest i Julianka, która ma zespół Downa. Dziewczynka uczęszcza do przedszkola, kocha zwierzęta. Do domu wprowadziła się 3-letnia Julcia, która mieszkała w hospicjum dla dzieci. Mimo wielu wad z którymi żyje, tryska energią, jeździ na spartakiady i przywozi medale. Od kilku miesięcy uczestniczy w warsztatach tanecznych.
Gdy w domu przy Wierzbowej zamieszkał 3 lata temu Bartuś, chłopczyk nie mówił, nie jadł samodzielnie, leżał na podłodze i ssał kciuk. Przez dwa lata zrobił wielki postęp. Nawiązał kontakt, reaguje na pytania, choć nie mówi. Widać że rozumie, jego twarz zmienia się, gdy słyszy głos. Nauczył się raczkować, podnosi się i przy pomocy wolontariuszy próbuje stać.
- W grudniu 2016 r przyjechała Asia, która przez 3,5 roku mieszkała w szpitalu. Uczy się żyć w domu z dziećmi, to dla niej nowe środowisko. Asia cierpi na podobny zespół do klątwy Ondyny. Gdy zasypia musi mieć mechanicznie wspomagany oddech. Dobrze rokuje. Jest ciekawa życia i dzieci - tłumaczy Bobińska.
4. Dawid wciąż przysyła zdjęcia
Przez 10 lat w domu przy Wierzbowej mieszkało 26 dzieci. Siedmioro zostało adoptowanych, dwójka wróciła do biologicznych rodziców. Pracownicy nie stracili z nimi kontaktu.
Jaś znalazł kochający dom i jest szczęśliwy. Majeczka mieszkała tylko rok przy Wierzbowej i została adoptowana. Przemek na urodziny wymarzył sobie tatę. Trzy lata temu spotkał go i zamieszkał z nowymi rodzicami.
Historia Dawida, pierwszego mieszkańca, skończyła się szczęśliwie. Znalazł swoją rodzinę za granicą. Mówi płynnie po angielsku, po włosku, gra w kosza, świetnie się rozwija. Przysyła zdjęcia i pozdrowienia.
5. Opowiadać o nich bez płaczu i lamentu
Marta Libiszowska - Jóźwiak: To jest niezwykłe miejsce, te dzieci mają w sobie tyle pozytywnej energii, tyle radości, wewnętrznej siły, która nam się udziela. Dostajemy od nich ciepło. Gdy słyszę, jak wołają do mnie "ciocia Marta", to endorfiny mi skaczą, nie muszę pić kawy. Staramy się o nich opowiadać bez płaczu i lamentu, chcemy pokazywać, że mimo choroby i niepełnosprawności mają pasje, osiągnięcia.
Agnieszka Kozielska, wolontariuszka, pracuje według grafiku. Zawozi 14-letnią Edytkę na hip-hop, towarzyszy chorym dzieciom w szpitalu. Ale przy dzieciach, na Wierzbowej jest codziennie.
- Bo to takie miejsce. Idąc tu po raz pierwszy, dwa lata temu, obawiałam się czy dam radę. Cieszę się że tyle mogę dla nich zrobić, że moja praca wywołuje w nich uśmiech. To dla mnie wielka lekcja pokory i obym innych już nie miała. Uświadamiam sobie, że człowiek nie ma prawa na nic narzekać. Jak przekraczam próg domu, nie zauważam chorych dzieci, tylko normalne maluchy, które się złoszczą, rozrabiają, płaczą, bawią się.
6. Potrzebne wsparcie
- Przez tych 10 latach działalności zawsze obawiałam się, czy przetrwamy do następnego roku. Dotacja od miasta nie wystarczy. Stale potrzebujemy wsparcia - opowiada Jolanta Bobińska. Najważniejsze jest dofinansowanie z 1 procenta. To główne źródło utrzymania fundacji.
Wsparcie jest potrzebne w wielu dziedzinach. - Ciocie i wujkowie i wolontariusze bawią się z dzieciakami, pomagają w odrabianiu lekcji, rozwijaniu pasji, organizowaniu spacerów i dodatkowych wyjść. Wożą dzieci na zajęcia dodatkowe, czasem do szkoły, towarzyszą dzieciakom w czasie ich częstych pobytów w szpitalach - wyjaśnia Marta Libiszowska-Jóźwiak.
Wolontariusze pomagają też w organizowanych akcjach, zbiórkach, pomagają w remontach i sprzątaniu. - Bardzo przydają się "złote rączki", kierowcy czy osoby mające konkretne umiejętności: szycia, majsterkowania, malowania. Potrzebna jest osoba ze znajomością angielskiego do tłumaczenia tekstów, bo chcemy uruchomić stronę angielskojęzyczną. Zawsze są potrzebne nam środki higieniczne i chemia gospodarcza. Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, ale bez nich trudno działać i realizować plany – podkreśla Libiszowska-Jóźwiak.