Nie żyje ciężarna Marta. "To jest histeria" - usłyszała przed śmiercią
Będąca w siódmym miesiącu ciąży Marta źle się poczuła. Wezwano do niej pogotowie. Jak relacjonują jej bliscy, od ratownika usłyszała tylko, że ma nie histeryzować. W szpitalu kazano jej czekać. Upadła. Dopiero wtedy lekarze mieli ją zabrać na oddział patologii ciąży. Tam zmarła. - Oczekuję ukarania winnych - mówi jej partner.
1. Opuchlizna na nodze
Marta mieszkała w Gdańsku ze swoim partnerem Kamilem Bogackim. Była w zaawansowanej ciąży. Para z niecierpliwością oczekiwała narodzin małej Nel.
- Ciąża to była eksplozja radości. Mega się cieszyliśmy. Martusia byłaby najlepszą mamą na świecie. Jak zaczęliśmy chodzić do szkoły rodzenia, to szczęście było na wyciągnięcie ręki. Było tak blisko, że powiedziałem, że już na pewno będzie dobrze - mówi Kamil przed kamerą programu "Uwaga!" TVN, w którym opisano całą historię.
W połowie lutego, będąc w siódmym miesiącu ciąży, Marta pojechała odwiedzić rodzinę we Włocławku. To miał być jej ostatni wyjazd przed porodem. Gdy dotarła na miejsce, nad ranem źle się poczuła: miała duszności, bóle w klatce, spuchła jej też noga.
- Marta pokazała ratownikowi nogę, ten się przyglądał. W tym czasie bardzo ciężko łapała oddech. Ratownik mówi: "Pani nie histeryzuje. To jest histeria". Miała problem, żeby utrzymać się na nogach, a oni ją na siłę przeciągali do karetki, na nogach. Położyli na łóżku. Miała silne duszności i podali jej tlen. Odjechali, bez sygnałów, na spokojnie, pomalutku - opowiada szwagier kobiety, Marcin Kłaczyński.
- Jechali bez sygnałów. Mamy to nagrane na monitoringu z pobliskiego sklepu. Jechali około 20 minut. Google Maps pokazuje, że rowerem jedzie się 22 minuty - opowiada Kamil.
2. Śmierć w szpitalu
Na SOR-ze dostała trzy punkty w 5-stopniowej skali. Miała czekać na lekarza. Ten, według relacji świadków, zajął się nią dopiero, gdy spadła z noszy. Trafiła na oddział patologii ciąży.
- Byłam wtedy na tym oddziale i w pewnym momencie lekarz wołał: "Zatrzymanie akcji serca. Będzie cesarskie cięcie". Za chwilę widziałam, jak jeden z pracowników przywiózł inkubator, ktoś szedł z defibrylatorem. Zaczęła się szybka pomoc. Jeżeli chodzi o lekarzy i personel medyczny na oddziale, to reagowali bardzo szybko. Może to było pięć - siedem minut. Ale jak się okazało, było już za późno - relacjonuje Marta Arcimowicz, która była świadkiem zdarzenia.
Marta, według wstępnych wyników sekcji zwłok, zmarła z powodu zatoru, który prawdopodobnie wywołał oderwany skrzep powstały w żyłach. Rodzina kobiety jest zdania, że medycy zbagatelizowali sygnały, które świadczyły o zakrzepicy.
- Zaczęliśmy czytać dokumentację karty medycznej czynności ratunkowych. A tam: brak obrzęku, brak duszności, brak jakiegokolwiek bólu. Dla nas to niepokojące, jak ratownik mógł zaznaczyć brak obrzęku, bólu w klatce czy duszności. Nic tam nie jest zaznaczone. Osoby przyjmujące na SOR-ze też nie widziały obrzęku nogi czy duszności? Przecież te objawy były widoczne - mówi Kłaczyński.
- Według naszej analizy wewnętrznej szpital dokonał wszystkich czynności, które były możliwe do zdiagnozowania na etapie pomocy, od samego początku. W naszej opinii, szpital dopełnił wszelkie czynności, które były możliwe do zastosowania w tak trudnej sytuacji - stwierdza Karolina Welka, dyrektorka Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Włocławku.
Kobieta nie chciała komentować, dlaczego lekarzy nie zaniepokoiła opuchnięta noga Marty.
- Nie będę komentowała. Według nas podjęli czynności, które umożliwiły przywiezienie pacjentki i udzielenie jej pomocy zgodnie z zasadami - mówi.
- Postępowanie zewnętrze wyjaśni, co się działo w międzyczasie. Na tę opinię czekamy - dodaje.
Sprawą zajęła się prokuratura.
- Oczekuję ukarania winnych. Zdaję sobie sprawę, że zakrzepica to podstępna choroba i być może dla Martusi nie dało rady nic zrobić. Mam nadzieję, że sekcja i opinie biegłych wyjaśnią te wątpliwości. Ale jeśli chodzi o sposób pomocy, to mamy pewność, że szpital i pogotowie dały ciała - mówi partner Marty.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl