Trudniej znaczy łatwiej
Po całym dniu niańczenia młodszej dwójki czasem nie mam siły, żeby zająć się swoimi sprawami, a mam ich sporo, więc zdarza się, że się wkurzam. Ale nigdy nie myślę, po co te dzieci, bo wiem po co. Bo ich chciałem – mówi Tymon Tymański.
Wróciłem do ojcostwa z myślą, że wreszcie uda mi się zrobić to porządnie i dobrze. Co nie znaczy, że wcześniej byłem niedobrym ojcem, bo zawsze podchodziłem do tego zadania poważnie, nawet jeżeli, a raczej kiedy na pewno, popełniałem jakieś błędy wychowawcze. Pierwsze moje ojcostwo było cokolwiek niepełne, ponieważ nie wybierałem życia z mamą syna. Po prostu pewnego dnia pewna Szwajcarka namówiła mnie na dość abstrakcyjny jak na Polaka Anno Domini 1991 związek. Powiedziała: „Podobasz mi się, wybrałam ciebie na ojca mego dziecka. Co ty na to?”. To było po paru tygodniach znajomości, nie byliśmy nawet razem. Powiedziała to w momencie, gdy już wypiłem 0,75 litra whisky, którą mi postawiła. Poczułem, że jestem mocno wstawiony, więc powiedziałem: „Wrócimy do rozmowy, jak wytrzeźwieję”. Pogadałem z moim przyjacielem Mikołajem Trzaską i po szczeniacku stwierdziliśmy, że to śmieszny pomysł, więc czemu nie, skoro w dodatku nie była to dziewczyna z Lęborka i nie trzeba było jej płacić alimentów i z nią być. Nie ukrywam, że moja decyzja była dość lekkomyślna, ale nigdy nie żałowałem, że Lukas jest na świecie. On chyba tym bardziej nie żałuje, kochamy się, uczymy się siebie nawzajem rozumieć i wspierać, choć nasz związek jest dynamiczny. Lukas wie o swoich prapoczątkach, przyjął tę wiadomość, bo cóż miał zrobić, choć pewnie nie było to dla niego łatwe.
1. Jestem obecny, pomocny
Wtedy, po akcie prokreacji, Simone wyjechała, ale po jakimś czasie wpadła na mój koncert z zespołem Miłość. Widzę jej zaokrąglony brzuch i myślę sobie: ''To nie jakaś płonna idea, ale dziecko". A dziecko potrzebuje ojca i matki, kontaktu, relacji. I wtedy po raz pierwszy odezwał się we mnie ojciec. Pewnie odezwał się dlatego, że w moim życiu był ojciec, choć go nie było zarazem, bo miałem ojca pozbawionego kontaktu, trochę aspergerowskiego, za szybą, ale sympatycznego, uczciwego, dobrego, rzetelnego, jak coś powiedział, to słowa dotrzymywał. Dzięki ojcostwu mojego ojca nie jestem skrzywdzony jak wielu moich przyjaciół, którzy nie mieli ojców i teraz ich głos artystyczny jest krzykiem rozpaczy: „Gdzie byłeś, tato?!”. No i ten ojciec we mnie kazał mi pojechać do Szwajcarii, uczestniczyć w porodzie, zostałem potem z małym i jego mamą miesiąc. Ale zaczęły się niesnaski z pierwszą żoną (bo w międzyczasie się ożeniłem), która mimo że wiedziała, że zostałem dawcą materiału genetycznego, ciągle robiła mi dym. Cierpiała, była zazdrosna, aż pojechała do Simone, zaprzyjaźniła się z nią i temat się skończył, zresztą zaraz potem mnie zostawiła. Z następną żoną to samo, tylko na inną nutę. Jeździłem do Szwajcarii trochę w poczuciu męki, ale uważałem, że powinienem. W pokoju Lukasa wisiały plakaty z ojcem, byłem trochę takim jego idolem, a czasem głupkowatym wujkiem, który przyjeżdżał i dukał nieudacznie po niemiecku. Nasz kontakt zaczął się tak naprawdę wtedy, kiedy Lukas nauczył się angielskiego. Teraz mówi przyzwoicie po polsku. Kiedy przyjechał do mnie, odbyliśmy męską rozmowę. Powiedziałem mu: "Masz dwa rozwiązania. Możesz się na mnie obrazić, powiedzieć: Stary, nie było ciebie, nie chcę cię znać. I wtedy będziesz ty cierpiał i ja będę cierpiał. Albo możesz uznać, że to, co było, nie było idealne, ale oto jestem dla ciebie tu i teraz, obecny, pomocny, co nie znaczy, że zawsze zrobię wszystko, czego będziesz ode mnie oczekiwał". No i byłem. Do dziś pomagam mu akomodacyjnie i finansowo, choć ostatnio zaczynam odcinać pępowinę. Ostatnio pojechaliśmy razem na Sri Lankę, żeby wziąć udział w programie „Azja Express”. Zdecydowaliśmy o wyjeździe przede wszystkim dlatego, żeby ze sobą pobyć.
2. Nie podaję na tacy
Łatwo nie jest. Mamy duży dom, ale czasem trochę za duży na tylu liderów. Lukas jako ten drugi samiec alfa wszystko robi po swojemu. Sprząta, kiedy chce, a jak już sprząta, to robi to nad wyraz radykalnie. Ostatnio powyrzucał kasze, makarony, ścierki itp., bo uznał, że mamy tego wszystkiego za dużo. W czasie jego porządków cały dom przewrócony jest do góry nogami, a my siedzimy na paczkach jak podczas przeprowadzki. Jest muzykiem, ale rzadko pracujemy razem. Owszem, zdarza się, że zrobię mu sesję nagraniową, że gra ze mną zastępstwa, ale nie gra ze mną na stałe. Mam studio vis-à-vis domu, gdzie może pograć na perkusji, ale nie może nagrywać tego, co chce, ponieważ to jest moje studio. Najpierw powinien pobyć czeladnikiem, poprzeciągać kable, porobić wszystkim herbatę, poterminować. Gdybym dał mu klucze do studia, zrobiłbym mu krzywdę. On nie rozumie, czemu musi starać się o wejście, skoro studio jest taty. A ja – jako ten liberał, którego wszyscy uważają za zbyt miękkiego w relacji z dziećmi – usiłuję wytłumaczyć synom, ile to kosztuje, bo jak ja im wszystko podam na tacy, to nie będzie im to smakowało. Obejrzałem z dziećmi chyba z dziesięć razy każdy odcinek "Harry’ego Pottera". Uważam, że to film mądrzejszy od "Gwiezdnych wojen", choć wychowałem się na sadze Jedi. I przypominam im słowa Syriusza Blacka: "Masz wszystko w sobie, dobro i zło, ty wybierasz". Albo zdanie Albusa Dumbledora: "Nadchodzą mroczne czasy, Harry... Wkrótce trzeba będzie wybrać pomiędzy tym, co dobre, a tym, co łatwe". I tu jest ten problem, że nasze czasy są łatwe, że cały Internet mówi: "Zabawię cię, dostarczę wszelkiej informacji. W mig nauczę cię angielskiego, karate, muzyki". Ale żeby zrobić dobrą zupę, potrzeba trochę czasu, nie ma dobrej zupy instant. Więc mówię moim dzieciakom: "Doceńcie aspekt czasu, pracy, mozolnego tworzenia, lat walki i stawania się. To kształtuje charakter, buduje cierpliwość i pokorę. Ludzie myślą, że wystarczy włożyć za ucho czip i wszystko staje się proste". Siedziałem sobie ostatnio z Wojtkiem Mazolewskim przy whisky, przychodzi Kosma i mówi: "Wy to mieliście dobrze". "Dlaczego? – pytam. I opowiadam: Wojtek miał trzech braci, wychowywali się bez ojca, w trudnej dzielnicy. U mnie była też bieda i nieustanne kłótnie. Jedliśmy chleb z mortadelą, marzyliśmy o wranglerach. Ale bieda to jeszcze nic, dzieciaki potrafią się bawić byle gałganami i są szczęśliwe, jeśli tylko są kochane. Bycie nikim, kołtunem, kimś, kto nie może wysadzić głowy poza grzędę, bo mu ją utną – to było najgorsze doświadczenie. Więc co jest nie tak z tym, że macie prawie wszystko?". Kosma na to: "Może właśnie mamy za dobrze. Wy mieliście źle i teraz macie ten wkurw, tę chęć udowodniania, że nie jesteście kołtunami, że ciągle macie siłę i coś do powiedzenia. I to was nakręca do dzisiaj. A my możemy robić, na co mamy ochotę, ale nie zawsze się chce, bo brakuje ambicji".
Tłumaczę synom, że trudności nie są złe, że artysta przerabia je na paliwo twórcze. Artysta to egoista, który nie dość, że mówi ciągle o sobie, to jeszcze robi sobie terapię kosztem innych, na co oni przyzwalają. Wokalista the Clash w filmie dokumentalnym "Joe Strummer: niepisana przyszłość" wyznaje wzruszony: "Jako punk byłem dupkiem, myślałem tylko o sobie, teraz chcę odpłacić za swoje skurwielstwo, prezentując muzykę innych". Powtarzam moim dużym chłopakom: "Bycie artystą egolem to gra niewarta świeczki, choć na początku nie ma wyjścia i tak to wygląda. Kiedy już zbudujesz siebie, myśl o równowadze, czyli słuchaj siebie, twórz, poświęcaj się swojej pasji, ale bądź też dobrym synem, dobrym chłopakiem dla swojej dziewczyny, dobrym i uczynnym kumplem. Równowaga jest dużo bardziej wartościowa niż bycie nieszczęśliwym artystą". Piszę teraz książkę: "Jak zostać mistrzem zen w wolny weekend, czyli instruktaż przetrwania w szołbizie". Przekazuję w niej metody, które staram się codziennie praktykować, żeby nie zostać nieszczęśliwym artystą albo nieudacznym, niedorobionym celebrytą. Polecam codzienną medytację, chi kung (rodzaj tai-chi, czyli gimnastyki energetycznej, tyle że niezwiązanej ze sztukami walki), jakąś dynamiczną formę rekreacji. Ja od lat ćwiczę karate. Dzieciom staram się zaszczepić nie tyle to, co robię, ile bardziej myślenie na ten temat.
3. Kocham i wybaczam
Afirmowałem sobie, żeby mieć dziewczynę buddystkę. I znalazłem Marysię, o 19 lat młodszą, ale dojrzałą, mądrą kobietę. Na tyle oświeconą, że nie jest zazdrosna o poprzednie babki, mało tego – z kilkoma się nawet przyjaźni! Nasz dom przypomina afrykański model rodziny, łatanej, patchworkowej, w którym jest miejsce dla wszystkich dzieci, do którego czasem przychodzi Marta, moja druga żona, mama Kosmy, dziewczyna mojego przyjaciela Grzesia Nawrockiego, lidera zespołu Kobiety, buddysty i filozofa, który też przyczynił się do tego, że nasz związek rodzinny jest poukładany. Grzesiu zadziałał na mnie i Martę jak katalizator – oboje zrozumieliśmy, że jako rodzice Kosmy nie możemy drzeć kotów. Marta czasem przychodzi się do nas wygadać, niekiedy poopiekować czteroletnim Teo. Marysia lubi się też z Sarą i Ritą, moimi eks, które poukładały sobie życie.
Małe dzieci mocno mnie testują. Namówiłem moją Marysię na prokreację, nie trzeba się było z nią certować, była chętna. Tak się począł Teo, a potem przyszła niespokojna myśl: "Co ty znów robisz, człowieku". Ale gdzieś głęboko była radość i wiara, że uda mi się lepiej przygotować do ojcostwa. Marysia ubrdała sobie, że będziemy mieć dwójkę. I niedługo potem pojawiła się na świecie Luna, która jest brylantem w mojej dziecięcej koronie. Moje dni są podobne. Codziennie rano szykujemy maluchy do przedszkola, potem sprawdzam, czy Kosma łaskawie poszedł do szkoły, bo często zdarza mu się zaspać. Na końcu patrzę, co u Lukasa, który śpi do późna, a potem w nocy głośno urzęduje. Od kiedy Marysia zrobiła kurs Helen Doron i rozkręca popołudniową szkołę angielskiego dla dzieci, przywożę Teo z przedszkola, gotuję obiad, zajmuję się maluchami, niańczę je, potem je na spółę z Marysią kąpiemy i kładziemy spać. Czasem brakuje siły, żeby zająć się swoimi sprawami, a mam ich sporo, więc zdarza mi się wkurzać. Ale nigdy nie myślę, po co te dzieci, bo wiem po co. Bo ich chciałem. Czasami trudno jest usiedzieć z dziećmi kilka godzin dziennie, mimo nieustannego sprzątania wszystko w chacie jest do góry nogami. Ostatnio Teo włączył niedziałający immobilizer w samochodzie, za co na niego nakrzyczałem. Byłem wkurzony, bo nie zdążyłem pojechać na trening karate, machnąłem ręką, poszedłem więc potrenować na podwórku. Ćwiczę, ćwiczę, a z tyłu głowy mam myśl, żeby pójść do dzieci, zanim zasną, przytulić je, przeczytać im bajkę. Wpadłem, zobaczyłem, że nie śpią i odetchnąłem z ulgą. Powiedziałem: "Teo, już się na ciebie nie gniewam". Nie chciałbym urazić ludzi, którzy nie mają dzieci, ale dla mnie życie bez dzieci byłoby niewyobrażalne. One są najlepszym, co mi się przydarzyło. Sukces? To, że po kupnie domu udało się nam pozszywać ten patchwork, choć czasami trzeszczy w szwach, bo małe dzieci rosną i dają czadu, Kosma panoszy się z dziewczyną i kumplami, a Lukasa, dorosłego faceta, po prostu wszędzie pełno. Uczę się ojcostwa całe życie, w tej nauce nigdy nie byłem doskonały, ale domyślam się, że żadne z moich dzieci nie powie kiedyś: "Bałem się ojca, bo był groźny, dziwaczny, jadł obiad i milczał". Jestem trudny, jestem artychą i egolem, mam swoje widzimisię. Ale jestem też obecny: rozmawiam, rozumiem, kocham i wybaczam.
Tymon Tymański wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista, autor tekstów, scenarzysta. Członek (na przełomie lat 80. i 90.) formacji performatywnej TotArt. Lider i założyciel jazzowych grup Miłość i Tymański Yass Ensemble oraz rockowych formacji Kury i Tymon & The Transistors. Z tą ostatnią wydał nową płytę „Zatrzymaj wojnę!”.