Posyłają dziecko do żłobka, choć ciągle choruje. Mają ku temu powód
Placówki opieki grupowej ratują życie zawodowe wielu młodym rodzicom. I każdy z nas, który pierwszego dnia stanął ze swoim roczniakiem czy trzylatkiem u progu żłobka, czy klubiku zadał sobie pytanie: "Czy aby na pewno dobrze robię"?
Ci, którzy na dywagacje i poszukiwania odpowiedzi nie mieli wiele czasu, zapewne mówili sobie: "Ja chodziłem do żłobka i wyrosłem na ludzi, to i mojemu dziecku nie zaszkodzi".
"Serce, które waliło mi jak oszalałe"
Mój syn do żłobka poszedł. Ale przez pierwsze pół roku był w nim w sumie 40 dni. Sezon na choroby rozpoczął w połowie września i dotąd nie możemy go zamknąć. Wiele razy zastanawiałam się, czy korzyści płynące z posyłania malucha do żłobka, przeważają nad kosztami. W naszym wypadku ceną są nawracające choroby uszu.
Kiedy zdesperowana byłam z nim w domu przy okazji kolejnej choroby (celowo nie piszę "siedziałam" bo kto kiedykolwiek zajmował się dwulatkiem, wie, że z siedzeniem nie ma z tym wspólnego), zaczęłam szukać badań, które potwierdziłyby moje przekonanie, że nie taki żłobek straszny, jak go rodzice "bliskościowi" malują.
Na początek: zawał i ogromne poczucie winy, czyli badania Johna Bowlby'ego z końca lat sześćdziesiątych, z których wynikało, że posyłanie małych dzieci (do trzeciego roku życia) do żłobka to najprostszy sposób na wychowanie psychopatów, z zaburzonym poczuciem własnej wartości i zerową więzią z rodzicem.
Podobne wnioski wysunął Jay Belsky, współczesny psycholog dziecięcy z USA, który w połowie lat 80. nawoływał rodziców do zabrania dzieci ze żłobków i innych placówek opieki grupowej.
Kiedy jednak zaczęłam zagłębiać się w badania, okazało się, jak zwykle w rodzicielstwie, że nie ma jednoznacznych badań i twardych dowodów. Bowiem dla dzieci z klasy niższej i niskiej-średniej, z domów o niskim przychodzie i nieprawidłowych wzorcach, żłobek, zwłaszcza dobry, może być wybawieniem i niesamowitą stymulacją. Zwłaszcza jeśli dziecko pójdzie do niego między drugim a trzecim rokiem życia.
Maluchy z tak zwanych dobrych domów powinny spędzać w placówkach 20-30 godzin tygodniowo. Te z trudniejszą sytuacją rodzinno–finansową mogą skorzystać na przebywaniu w żłobku czy klubiku dłużej. Początkowo pscyhologowie przyglądali się dzieciom, których rodzice zostawiali je w miejscach całodobowych, w czasach gdy placówki dla maluchów były bliższe sierocińcom niż współczesnym żłobkom, z angielskim, rytmiką i tym utrzymanym w duchu Montessori.
Serce, które waliło mi jak oszalałe przy lekturze badań, zaczęło się uspokajać. Zwłaszcza gdy trafiłam na wpis Alicji Kost, autorki bloga Mataja.pl, która wzięła pod lupę zdecydowanie więcej publikacji naukowych, niż ja. Ale wysunęła podobne wnioski: wszystko zależy od sytuacji rodzinnej, dziecka i żłobka.
Dlatego w pełni rozumiem rodziców, którzy po kolejnej chorobie odczekują kilka dni i z nadzieją, że teraz będzie lepiej, wysyłają dziecko do żłobka. Zagrożeń jest trochę: problemy z regulowaniem emocji czy nadpobudliwością, które pojawiały się u niewielkiego procenta badanych. Benefitów też nie brak: szybsze zdobywanie kolejnych umiejętności, rozwój motoryczny, różnorodność doświadczeń, jakiej rodzic często nie jest w stanie zapewnić.
Zwłaszcza gdy jest to żłobek dobry, czyli taki w którym dzieci jest niewiele, opiekunki są dobrze wykształcone, empatyczne, uważne na potrzeby maluchów, a stres związany z rozłąką z rodzicem jest zminimalizowany dzięki odpowiedniemu procesowi adaptacji.
Do tego placówka ma swojego psychologa, który "ma dzieci na oku" i informuje rodziców o wszelkich niepokojących obserwacjach i co ważne – podpowiada, co w takiej sytuacji zrobić.
Patrząc na mojego syna, wierzę, że pobyt w żłobku jest dla niego przyjemnością. Dwulatek, choć nadal potrzebuje przede wszystkim opieki rodziców, coraz bardziej łaknie towarzystwa rówieśników. W żłobku ma okazję do trenowania niezależności. Bo siłą rzeczy pewne czynności musi wykonać sam.
Ze zdumieniem i dumą odkryłam, że po powrocie ze spaceru mój syn biegnie do kuchni, wspina się na swój stołek, odkręca wodę, myje ręce, wyciera je. Do tej pory raczej czekał, aż wszystko zrobi za niego ktoś dorosły. Żłobek to nie miejsce, w którym dziecko nauczy się czytania i pisania (choć badania prowadzone w USA, Australii czy Kolumbii pokazują, że maluchy, które chodziły do żłobka, lepiej radzą sobie z matematyką czy nauką czytania, ale mają za to więcej problemów z samoregulacją i emocjami).
To miejsce, w którym dziecko szybciej zacznie wykonywać codzienne czyności: ubieranie, toaleta, mycie zębów, odkładanie zabawek na miejsce.
A co z tymi chorobami?
Spostrzeżenia te potwierdza Alicja, mama Jurka i Anieli. Syn do trzeciego roku życia był pod opieką niani. Córka przed drugimi urodzinami poszła do żłobka.
– Różnica w stopniu samodzielności między 2-letnim Jurkiem a Anielką w tym samym wieku była ogromna! Młoda wszystkiego nauczyła się wcześniej. Był nawet taki moment, gdy poszła do przedszkola, a Jurek do szkoły, to ona pokazywała mu jak się wiąże buty, bo Jurka ta czynność przerastała – wspomina Ala.
Może wynikać to z tego, że placówki opieki grupowej to miejsce, w którym chłopcy radzą sobie gorzej. Pisze o tym neurobiolog Lise Elio. Chłopcy, jej zdaniem, są naturalnie bardziej niespokojni. Dlatego bardziej potrzebują stabilnej, niezmiennej opieki wiodącego dorosłego (mama, tata, niania, babcia), aby "nadrobić" te deficyty związane z płcią i wyrosnąć na zrównoważonych emocjonalnie mężczyzn.
A co z tymi chorobami, których tak boją się mamy i (przede wszystkim) babcie? Ostatnie badania podają, że do czwartego roku życia dziecku może przytrafiać się do 20 infekcji rocznie. Tych niegroźnych, które leczymy bez antybiotyków.
W ten sposób młody organizm uczy się odporności, zdobywa narzędzia, żeby w przyszłości stawiać czoła wszelkim zagrożeniom. Żłobek jest więc miejscem nauki biologicznej. I nie spotkałam się jeszcze z żadnym przypadkiem dziecka wychowywanego przez nianię czy mamę, które nigdy nie chorowało.
Jednak gdy infekcje nabierają na sile, pojawiają się bakterie, antybiotyki, hospitalizacja, każdy rodzic musi odpowiedzieć sobie na pytanie – co dalej. Tradycyjnie, nie ma jednej odpowiedzi, która pasuje każdej rodzinie. Jeśli finanse i przekonania pozwalają, można szukać innego, mniejszego żłobka (gdzie zabawki są regularnie myte, dywany prane, ściany odświeżane) lub niani.
Dogonić norweskie standardy
Pytanie tylko, gdzie znaleźć te dobre żłobki? Łatwo nie jest, bo stopień "użłobkowienia" dzieci w Polsce wynosi zaledwie 4 proc. I nie dlatego, że rodzice żłobków nie chcą, raczej dlatego, że brakuje placówek, które zaoferują dobrą opiekę za przyzwoite pieniądze.
W Warszawie rodzice jedynaków mogą praktycznie zapomnieć o miejscu w państwowej placówce. A za prywatną trzeba zapłacić od 1200 zł wzwyż.
Zatrudnienie niani to opcja najwygodniejsza. Odpada konieczność wożenia dziecka, ma się większą kontrolę nad tym, co dzieje z malcem, jakie wzorce otrzymuje, jak spędza czas, co je. Ale znalezienie dobrej niani jest równie trudne, co znalezienie żłobka.
Te sprawdzone są jak najlepsi lekarze przyjmujący "na NFZ", trzeba się do nich zapisywać z wyprzedzeniem, a najlepiej przyjść z polecenia. A koszt jeszcze większy niż prywatny żłobek. Minimalna stawka, za jaką pracują opiekunki w stolicy to 15 zł za godzinę. Zakładając, że opiekunka pracuje na pełen etat, za jej usługi trzeba zapłacić 2400 zł miesięcznie.
Dlatego tym bardziej rozumiem rodziców, którzy z fragmentów urlopu, zwolnień lekarskich i dni w żłobku starają się "uszyć" opiekę dla swoich chorowitych dzieci. Mając na względzie ich dobro i możliwości finansowe tworzą taki model, na jaki mogą sobie pozwolić. Tak jak moja rodzina.
Marzą mi się rozwiązania, z których mogą korzystać czeskie czy norweskie rodziny. Te pierwsze mogą liczyć na wsparcie finansowe do 4. roku życia dzieci, bez względu na to, czy rodzice pracują, czy zajmują się maluchami.
Z kolei Norwegowie mają jedne z najlepszych żłobków na świecie, w których grupy są małe, nauczycieli jest dużo, są godziwie opłacani i świetnie przygotowani do pracy, a zachowanie równowagi między pracą a życiem rodzinnym jest jednym z priorytetów norweskiej polityki.
Z kolei Finowie za najlepsze rozwiązanie (zwłaszcza na słabo zaludnionej północy) uznali opiekunów dziennych. A mówiąc prościej: zorganizowali się oddolnie i w grupach rodziców z tej samej miejscowości wyłonili tego, który może w ciągu dnia zajmować się dwójką czy trójką maluchów, w domu. Ta ostatnia opcja chyba najbardziej do mnie przemawia i staje się coraz bardziej popularna w Polsce, choć jest obwarowana wieloma warunkami.
Kiedy po sześciu godzinach odbieram mojego syna ze żłobka, biegnie do mnie z uśmiechem. Ale nie jest to uśmiech, który mówi: "Przyszła moja wybawicielka!" raczej: "Fajnie, że jesteś. To gdzie dziś pójdziemy?". I staram się, aby popołudniami miał tyle uwagi i czułości ile potrzebuje.
Zwłaszcza że codzienne obowiązki zabierają nam mniej czasu. A to z pewnością zasługa żłobka, który dla nas okazał się najlepszym rozwiązaniem, choć czasem wychodzimy z niego zasmarkani.