Trwa ładowanie...

Położna kazała wracać do domu. "Wierzyliśmy lekarzom, że córka jest zdrowa"

 Anna Klimczyk
Anna Klimczyk 05.04.2023 15:12
Mama i córka prawie umarły podczas porodu
Mama i córka prawie umarły podczas porodu (arch. prywatne)

- Zamiast cieszyć się z narodzin córeczki, patrzyłem, jak lekarze próbują ratować dwie najważniejsze kobiety w moim życiu - wspomina Filip Klimaszewski. Maja przyszła na świat 15 lat temu, ale nadal walczy o zdrowie. - Dzieci często są brutalne i nie biorą pod uwagę jej ograniczeń ruchowych - mówi tata nastolatki.

spis treści

1. To miał być najszczęśliwszy dzień w ich życiu

- Gdy żona powiedziała mi, że na teście ciążowym są dwie kreski, byłem przeszczęśliwy. Wreszcie nasze marzenie o powiększeniu rodziny się spełniało. Cała ciąża przebiegała prawidłowo, wszystkie badania wychodziły wręcz książkowo. Aż do tego feralnego dnia - opowiada w rozmowie z WP Parenting Filip Klimaszewski, ojciec Mai.

27 września 2007 roku - ta data to dla rodziców dziewczynki kalejdoskop uczuć. To jeden z najszczęśliwszych dni w ich życiu - dzień narodzin długo wyczekiwanej córki, ale również data, która określa początek walki.

- Byliśmy w odwiedzinach u siostry mojej żony. Nagle Emilia powiedziała, że bardzo źle się czuje. To był już dziewiąty miesiąc ciąży, więc myśleliśmy, że może zaczęła się akcja porodowa. Pojechaliśmy do najbliższego szpitala, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku - relacjonuje mężczyzna.

Po wykonaniu podstawowych badań położna odesłała kobietę do domu z zaleceniem by zażyła środki przeciwbólowe.

- Gdyby żona jej posłuchała, prawdopodobnie by już nie żyła. Gdy przyjechaliśmy na oddział, Emilia została podłączona pod KTG. Zmierzono jej również ciśnienie. Było przerażająco wysokie - 200/160. Byliśmy w szoku, gdy usłyszeliśmy, że mamy wracać do domu, bo akcja porodowa się nie zaczęła. Postanowiliśmy porozmawiać z lekarzem. Na szczęście młody medyk dyżurujący na izbie przyjęć zdecydował o przyjęciu nas do szpitala. Żona trafiła na oddział patologii ciąży - opowiada ojciec dziewczynki.

Maja Klimaszewska
Maja Klimaszewska (arch. prywatne)

2. "Nasza córeczka nie miała dostępu do tlenu i umierała"

Minęło kilka godzin i - jak wspomina pan Filip - dopiero wtedy zaczął się prawdziwy dramat.

- To był zbieg samych błędnych decyzji pracowników szpitala. Uważam, że gdyby nie one to nasza córka mogłaby być zdrowa. W nocy trafiliśmy do sali przedporodowej. Wtedy też położna odłączyła żonę od KTG. Nie widzieliśmy już parametrów dziecka. To był ogromny błąd. Okazało się, że wątroba mojej żony nie funkcjonowała prawidłowo. Nasza córeczka nie miała dostępu do tlenu i umierała. A my nie mieliśmy o tym pojęcia - wspomina mężczyzna.

Gdy położna ponownie podłączyła KTG, okazało się, że parametry życiowe dziecka bardzo spadły i zagrażają jego życiu.

- Byliśmy przerażeni. Stan żony się pogorszył. Zamiast cieszyć się z narodzin córeczki, patrzyłem, jak lekarze próbują ratować dwie najważniejsze kobiety w moim życiu. Maja urodziła się w ciężkiej zamartwicy. Dostała jeden punkt w skali Apgar. Nasz świat się rozsypał - opowiada Klimaszewski.

Winowajcą tej dramatycznej sytuacji okazał się bardzo rzadki zespół Hellp, który pojawia się najczęściej u kobiet w ciąży. To liczne powikłania wielonarządowe, które wiążą się z wysoką śmiertelnością, szczególnie w sytuacji, kiedy dysfunkcje te nie zostaną rozpoznane na odpowiednio wczesnym etapie.

Maja Klimaszewska
Maja Klimaszewska (arch. prywatne)

3. "Usłyszeliśmy, że nasza córeczka może nigdy nie chodzić"

- Dowiedzieliśmy się, że w tym samym czasie i w tym samym szpitalu, na tę samą chorobę zmarła inna mama. Razem ze swoim nienarodzonym dzieckiem. To mogła być moja żona. Emilia przez kilka dni była w poważnym stanie, dochodziła do siebie po cesarskim cięciu. Maja trafiła do inkubatora. Dopiero po tygodniu zaczęła samodzielnie oddychać. Początkowo nikt nam nie powiedział, że doszło do niedotlenienia mózgu - relacjonuje ojciec dziewczynki.

Maja nie rozwijała się prawidłowo.

- Gdy córeczka miała trzy miesiące, zaczęliśmy ją rehabilitować, ale robiliśmy to prewencyjnie. Wierzyliśmy lekarzom, że jest zdrowa. Jednak parametry na to nie wskazywały. Maja skończyła dwa lata i nadal nie chodziła - mówi Klimaszewski.

Wtedy rodzice dziewczynki zaczęli maraton lekarskich wizyt. Po wielu konsultacjach poznali diagnozę. Okazało się, że to mózgowe porażenie dziecięce.

- To brzmiało jak wyrok. Usłyszeliśmy, że nasza córeczka może nigdy nie chodzić. Wiedzieliśmy, że musimy zrobić wszystko, by kiedyś stanęła na własnych nogach. Od tego czasu nasze życie kręci się wokół rehabilitacji - opowiada ojciec Mai.

Dziś dziewczynka ma 15 lat.

- Ćwiczy nawet sześć razy w tygodniu. Córka ma widocznie opóźniony rozwój ruchowy. Ciężko walczymy, by mogła sama chodzić. Od niedawna korzystamy z formy nauki, jaką jest edukacja domowa. Dzięki temu mamy jeszcze więcej czasu na rehabilitację. Jednak same ćwiczenia to za mało. Maja musi przejść skomplikowaną operację - tłumaczy Klimaszewski.

Mowa o operacji osteotomii derotacyjnej.

- O zabiegu powiedział nam znajomy ortopeda już kilka lat temu. Dostrzegliśmy w nim nadzieję dla naszej córeczki. Konsultowaliśmy przypadek Mai już w trzech miejscach: u dwóch lekarzy w Polsce, w Belgii - w szpitalu w Leuven - mówi ojciec dziewczynki.

Zobacz film: "Matka ocaliła życie dziecka dzięki informacjom z sieci"

4. Muszą zebrać ponad 700 tys. zł

I to właśnie lekarze z belgijskiej placówki zdecydowali, że podejmą się przeprowadzenia zabiegu.

- Medycy przekazali nam, że u Majeczki trzeba wykonać obustronną osteotomię derotacyjną kości udowych i piszczelowych wraz z operacją prawego biodra, które jest obecnie podwichnięte. Polscy lekarze stwierdzili, że nie są w stanie wykonać takiej operacji ze względu na rozległy zakres zabiegu. Zaproponowali nam kilka operacji, które miałyby zostać wykonane na przestrzeni kilku lat. To wiele niepotrzebnych narkoz, bólu, unieruchomienia. A belgijscy lekarze są przekonani, że można to zrobić w takcie jednego zabiegu. Potem Maję czekałaby intensywna rehabilitacja, która jest kluczowa po takim zabiegu. To długi proces, bo córka musi na nowo nauczyć się chodzić. Jednak czasu jest coraz mniej. Jeśli nadal będziemy czekać i nie zdecydujemy się na ten zabieg, to Maja może przestać chodzić - alarmuje mężczyzna.

Maja Klimaszewska
Maja Klimaszewska (arch. prywatne)

Jak to często bywa w takich przypadkach, rodzice muszą mierzyć się nie tylko z czasem, ale również z ogromnymi kosztami.

- Wcześniej za wszystko płaciliśmy z własnej kieszeni - leki, rehabilitacje, wizyty lekarskie. Jednak teraz musimy prosić o pomoc. Postanowiliśmy założyć zbiórkę na portalu siepomaga.pl. Koszt zabiegu w Belgii to 150 tys. euro (ponad 700 tys. zł). Ta kwota jest dla nas obecnie nieosiągalna. A zabieg jest szansą na normalne życie dla naszej córeczki - wyjaśnia Klimaszewski.

Koszt zabiegu w Belgii to ponad 700 tys. zł
Koszt zabiegu w Belgii to ponad 700 tys. zł (siepomaga.pl)

Tata podkreśla, że choroba zabrała Mai nie tylko sprawność, ale też "życie typowej nastolatki".

- Córka uczy się sama w domu. Ma bardzo mało znajomych, mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. Dzieci często są brutalne i nie biorą pod uwagę jej ograniczeń ruchowych. Chcą się spotykać na mieście, chodzić na spacery, a ona nie może im towarzyszyć. Obecnie najwięcej czasu spędza w domu - relacjonuje ojciec dziewczynki.

Maja Klimaszewska
Maja Klimaszewska (arch. prywatne)

- Nasza córka ma jedno wielkie marzenie - chce zostać architektem. Już teraz chodzi na lekcje rysunku, by przygotować się do rekrutacji na studia. Mamy nadzieję, że uda nam się uzbierać pieniądze potrzebne na zabieg i za kilka lat nasza córeczka pójdzie na studia już na własnych nogach - podsumowuje.

Jeśli chcesz wesprzeć Maję w walce o sprawność, możesz zrobić to TUTAJ.

Anna Klimczyk, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze