Trwa ładowanie...

Koronawirus w Polsce. Martyna opisuje bałagan i nieprzestrzeganie wytycznych w szpitalu dziecięcym na Żwirki i Wigury w Warszawie

Koronawirus. Martyna: W Szpitalu Dziecięcym przy Żwirki i Wigury w Warszawie panuje chaos
Koronawirus. Martyna: W Szpitalu Dziecięcym przy Żwirki i Wigury w Warszawie panuje chaos (123 rf)

Rodzina Martyny zachorowała na COVID-19. Zarówno u niej, jak i jej męża oraz syna testy na koronawirusa potwierdziły obecność patogenu w organizmie. Kobieta trafiła z dzieckiem do szpitala dziecięcego na Żwirki i Wigury w Warszawie. Martyna opisuje zaskakujące zachowanie personelu placówki i mówi, dlaczego zamiast przebywać dłużej w szpitalu, wolała wypisać syna na własne życzenie.

1. Chaos i nieprzygotowanie personelu medycznego

Martyna prawdopodobnie zaraziła się koronawirusem SARS-CoV-2 od swojej koleżanki. Niepokojące objawy zaczęła odczuwać dwa dni po spotkaniu, ale test wykonała po 10 dniach od zarażenia, kiedy okazało się, że jej koleżanka otrzymała pozytywny wynik. Mąż Martyny w tym samym czasie zaczął odczuwać te same objawy i również wykonał test. Po 12 dniach także syn Martyny zaczął się gorzej czuć i gorączkować. Wiadomo już było, że oboje z małżonków są zarażeni COVID-19. Należało jeszcze zbadać dziecko.

Kobieta w trosce o zdrowie syna zgłosiła się po telefoniczną poradę do przychodni prywatnej, gdzie opisała zaistniałą sytuację. Przedstawiciele placówki zorganizowali kobiecie karetkę i odesłali ją wraz z dzieckiem do Dziecięcego Szpitala Klinicznego przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie.

Zobacz film: "Powrót dzieci do szkół we wrześniu. Rodzice mają ogromne obawy"

W rozmowie z WP parenting Martyna poruszyła temat panującego w tym szpitalu bałaganu i pomimo tylu miesięcy doświadczeń z koronawirusem - ignorowania zasad bezpieczeństwa.

- Poziom ignorancji lekarzy i mojego zdziwienia sięgnął niebios. Absurd gonił absurd. Do szpitala zgłosiliśmy się w czwartek. Wtedy pobrano wymaz od syna i zatrzymano nas na oddziale do momentu uzyskania wyniku. Poinformowano mnie, że jeśli wynik będzie dodatni, gorączka nie będzie powodem do hospitalizowania syna, że wystarczy izolacja domowa i klasyczne metody zbijania temperatury. Nazajutrz przydzielono nam lekarza prowadzącego. Lekarz prowadząca przyszła do nas zebrać wywiad i zbadać syna. Ubrana w zwykły lekarski fartuch i maseczkę. Powiedziałam jej, że wraz z mężem otrzymaliśmy pozytywny wynik testu na COVID-19. Mocno zdziwiona odparła, że nie wiedziała, że jesteśmy "covidowi", dlatego nie ubrała się, jak trzeba w specjalny strój - mówi Martyna.

Lekarka zapytała, która to doba od pojawienia się objawów. Po tym jak usłyszała, że minął już ponad tydzień, stwierdziła, że większość badań mówi, że koronawirus rozprzestrzenia się w ciągu 5-6 dni od zakażenia, więc Martyna już nie zaraża.

- Lekarka postanowiła więc zostać w samej maseczce i nie przebierać się. Dodam, że wszystkie informacje były już zapisane w papierach przy przyjęciu nas na oddział, a pani doktor przyszła do nas na oddziale zakaźnym covidowym, do izolatki, nie zaznajomiwszy się z dokumentami. Zdziwiło mnie to - dodała Martyna.

Koronawirus. Martyna: W Szpitalu Dziecięcym przy Żwirki i Wigury w Warszawie panuje chaos
Koronawirus. Martyna: W Szpitalu Dziecięcym przy Żwirki i Wigury w Warszawie panuje chaos (arch.prywatne)

2. Leczenie koronawirusa. "Lekarka zapytała, czy babcia może po nas przyjechać"

Martyna była zdziwiona niekonsekwencją lekarki, która nie ubrała się w strój ochronny, bo utrzymywała, że kobieta już nie zaraża, a mimo to kazała jej utrzymywać dystans.

- Pani doktor poprosiła mnie, bym podtrzymała synowi głowę do badania ucha. Powiedziałam, że syn na leżąco nie da się zbadać i mogę go wziąć na ręce. Wtedy usłyszałam, że pani doktor nie chce, bym była za blisko niej, choć ja też byłam w maseczce - nie kryła zdziwienia Martyna.

Po zbadaniu dziecka Martyna usłyszała, że gorączka u dziecka z COVID-19 nie jest powodem do hospitalizacji, ale szpital nie dysponuje w tym momencie wolną karetką, która mogłaby odwieźć pacjentów z koronawirusem do domu. Propozycja, jaką usłyszała Martyna z ust lekarki, jest niewiarygodna.

- Pani doktor oznajmiła, że gorączka przy COVID-19 to normalna sprawa, dlatego wypuszcza nas do domu. Następnie zapytała, czy jesteśmy własnym transportem. Powiedziałam, że nie, bo przyjechała po nas karetka, a mąż "jest dodatni", wiec ma kwarantannę i nie może opuścić domu. Lekarka powiedziała, że może być problem z karetką dla "covidowców", ponieważ jest popołudnie i wszystkie są zajęte. Zapytała mnie, czy może jakaś babcia albo koleżanka zechciałyby po nas przyjechać i odwieźć do domu. Zapytałam pani grzecznie, czy jest świadoma propozycji, która składa. Powiedziała, że tak, bo karetki nie ma i nie ma nas kto odwieźć. Powiedziałam, że wątpię, żeby ktoś chciał ryzykować własnym zdrowiem, i ja sama nie chciałabym nikogo świadomie zarazić, więc udam, że nie słyszałam tej propozycji - opisuje zszokowana Martyna.

Kobieta zaproponowała, aby przyjechał po nią mąż, który wprawdzie jest na kwarantannie, ale lepiej, aby przyjechała po nią osoba zarażona niż zdrowa. Lekarka jednak nie chciała wyrazić na to zgody.

- Spytałam, czy może po nas przyjechać mój mąż. "Kategorycznie nie, bo jest dodatni" - usłyszałam. Wytłumaczyłam, że przecież nie musi wysiadać z samochodu, więc nikogo nie narazi. Tym bardziej że lekarka proponowała mi przecież najbardziej narażony na śmiertelne powikłania "target babci". Pani doktor odparła, że w takim razie postara się znaleźć dla nas karetkę na kolejny dzień - opisywała Martyna.

3. Wypisanie dziecka na własne życzenie

To miał być szczęśliwy dzień opuszczenia szpitala. Nie obyło się jednak bez nieporozumień.

- Przyszła lekarz dyżurna. Powiedziała, że lekarz prowadząca (ta sama, która dzień wcześniej utrzymywała, że gorączka przy koronawirusie nie jest podstawą do zatrzymania nas w szpitalu) napisała w dokumentach, że chłopiec gorączkuje i ma być hospitalizowany. Wypis miał być więc możliwy dopiero w poniedziałek, gdy wróci na dyżur lekarz prowadząca chłopca - wspomina.

Martyna postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.

- Opisałam całą sytuację lekarz dyżurnej, która od początku, już przy przyjęciu do szpitala, mówiła mi, że nie widzi wskazań do hospitalizowania, bo wszystko jest w normie, jeśli okaże się, że syn ma COVID-19. To samo powtórzyło kilku lekarzy, włącznie z panią lekarz prowadzącą, która dzień później zmieniła zdanie ze względu na brak transportu. Lekarz dyżurna nie chciała komentować sprawy, dodała, że nie rozumie, dlaczego sytuacja miała taki obrót i poinformowała, że mogę wyjść ze szpitala na własne żądanie, tym bardziej że nie ma wdrożonego żadnego leczenia - dodała.

Konsultacja z lekarz dyżurną upewniła Martynę w podjęciu decyzji, dlatego też zdecydowała się wypisać dziecko na własne żądanie.

- Postanowiłam, że wychodzimy na własne żądanie. Zapytałam lekarz dyżurnej co sądzi o odbiorze nas przez męża, że może jeśli zgłosimy w sanepidzie zaistniałą sytuację, nie będzie problemu. Lekarka dyżurna przyznała, że najrozsądniejszym rozwiązaniem w tej sytuacji jest to, aby odebrał nas mąż. Zapytała tylko swoją przełożoną, czy możemy wyjść do domu. Chciałam wiedzieć, jakie są konsekwencje wyjścia z własnej woli. Lekarz odparła, że w przypadku śmierci dziecka w drodze do domu, to rodzic ponosi odpowiedzialność. Powiedziałam, że rozumiem, że jeśli coś się stanie później i wystąpią jakieś powikłania, to nas przyjmą jeszcze raz? Powiedziała, że tak, że zawsze są zobowiązani pomóc. Zapytała, czy mam jakieś życzenia co do wypisu. Powiedziałam, że tak, że zależy mi na zapisie, że gorączka przy COVID-19 nie wymaga hospitalizacji. Finalnie otrzymałam klasyczny wypis, nie na własne życzenie. Chaos nie z tej ziemi - wyjaśniała Martyna.

Po syna i jego mamę faktycznie przyjechał mąż. Para poinformowała sanepid o zaistniałej sytuacji. Instytucja okazała zrozumienie i rodzina w komplecie wróciła do domu.

Martyna powiedziała też, że nikt nie poinformował jej o konieczności zainstalowania aplikacji rządowej, która jest wymagana do kontroli pacjentów przebywających na kwarantannie. W poniedziałek otrzymała SMS-owe ponaglenie.

SMS wysłany do Martyny w poniedziałek
SMS wysłany do Martyny w poniedziałek (arch.prywatne)

4. Stanowisko szpitala

Redakcja WP parenting skontaktowała się z Kancelarią Dziecięcego Szpitala Klinicznego im. Józefa Polikarpa Brudzińskiego w Warszawie przy ul. Żwirki i Wigury 63A z prośbą o zajęcie stanowiska do wyżej opisanej sytuacji. Mimo rozmowy telefonicznej oraz kontaktu mailowego nikt ze szpitala nie skontaktował się z nami w tej sprawie od poniedziałku.

Poprosiliśmy zatem o opinię innego eksperta. Profesor Robert Jerzy Flisiak, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, odniósł się do opisanej wyżej sytuacji w gorzkich słowach. Zdaniem lekarza podobne incydenty są wynikiem niskiego finansowania służby zdrowia, która otrzymuje jedne z najniższych świadczeń w całej Unii Europejskiej.

- Taka sytuacja to efekt niedofinansowania służby zdrowia. Można powiedzieć, że brak karetek jest powszechną sytuacją. Generalnie szpitale nie mają środków na inne świadczenia poza leczeniem - wytłumaczył lekarz.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze