Kobieta adoptuje umierające dzieci, by w ostatnich dniach życia otoczyć je miłością
Cori Salchert całe życie poświęciła innym. Przez lata pracowała jako dziecięca pielęgniarka paliatywna, aktywnie udzielała się jako członek organizacji Nadzieja po Stracie, wspierającej rodziny w żałobie. To, czym zajmuje się obecnie, przerosłoby niejednego rodzica. W swoim domu otworzyła hospicjum dla śmiertelnie chorych, porzuconych dzieci i robi wszystko, by w ostatnich dniach życia nie zabrakło im miłości i troski.
Jej ogromne pragnienie niesienia pomocy potrzebującym zapoczątkowała tragedia, która wydarzyła się w życiu kobiety kilkanaście lat temu. Jedenastoletnia wówczas siostra Cori zachorowała na zapalenie opon mózgowych, które doprowadziło do fizycznego i umysłowego upośledzenia dziewczynki. Na skutek niedopatrzenia pracownika domu opieki, w którym przebywała, doszło do wypadku – siostra Cori utonęła w pobliskim stawie.
– Przez całe życie starałam się odpowiedzieć sobie na pytanie – gdzie był Bóg, kiedy moja siostra potrzebowała Go najbardziej? – wspomina kobieta. Po latach odpowiedź przyniosły słowa usłyszanej przypadkowo piosenki, dzięki której, jak twierdzi, zrozumiała sens bólu i cierpienia.
Kiedy pięć lat temu zapadła na zdrowiu i musiała odejść z pracy, postanowiła nie rezygnować z zajmowania się cierpiącymi dziećmi. Wiedziała, że w szpitalnych warunkach nie mają one szans na doświadczenie choćby czułego dotyku.
W 2012 roku zdecydowała się zabrać pod swój dach dwutygodniową dziewczynkę, która urodziła się bez jednej z półkul mózgowych. Noworodek, który nie miał nawet imienia, został porzucony przez biologiczną matkę w szpitalu, nikt się po niego nie zgłosił. Rokowania dziecka były bardzo złe, lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie. Cori dowiedziała się, że dziewczynka jest w stanie wegetatywnym, nie widzi i nie słyszy, reaguje jedynie na ból.
– Wiedząc to wszystko, zdecydowaliśmy się ją adoptować. Ochrzciliśmy ją imieniem Emmalynn i podarowaliśmy bezcenny dar rodziny. Mogła odejść w szpitalu zawinięta w kocyk, przypięta do aparatury. Ale przywieźliśmy ją do pięknego domu, by mogła żyć z nami. I żyła przez 50 dni.
Pewnego wieczoru Emmalynn po prostu zaczęła odchodzić. Cała rodzina była wtedy z nią. Trzymaliśmy ją w ramionach, całowaliśmy. Mój mąż tulił ją do piersi i śpiewał kołysankę. W pewnym momencie, kiedy tuliłam ją do siebie, zdałam sobie sprawę, że przestała oddychać. Ta piękna istota odeszła z tego świata wsłuchana w bicie mojego serca. Wiem, że nie cierpiała, nie była sama – opowiada kobieta.
To doświadczenie wywarło ogromne wrażenie na całej rodzinie. Cori wraz z mężem Markiem i ośmiorgiem własnych dzieci zdecydowała, że zaopiekuje się kolejnym noworodkiem.
W październiku 2014 roku do ich domu trafił czteromiesięczny Charlie. Chłopiec urodził się z poważną wadą mózgu, przy życiu podtrzymuje go jedynie specjalistyczny sprzęt. Rodzina dowiedziała się, że najprawdopodobniej nie dożyje drugich urodzin. W ciągu ostatniego roku reanimowano go już dziewięć razy. Za każdym razem dla Cori była to ogromna trauma. – Jeśli sytuacja się powtórzy, tym razem pozwolimy mu odejść – wyznaje z żalem.
– Pokochaliśmy Charliego, tak jak Emmalynn. Towarzyszy nam podczas wszystkich rodzinnych wyjść, zabieramy go do łóżka, by czuł naszą obecność, byśmy mogli pielęgnować, gdy jest podłączony do tych wszystkich rurek i maszyn. Umrze, nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Ale możemy sprawić, by jego krótkie życie było lepsze, by przed śmiercią dowiedział się, czym jest miłość – dodaje.
Kobieta przyznaje, że przez lata marzyła o tym, by zmienić los umierających dzieci. Możliwość dzielenia z nimi ostatnich miesięcy, tygodni i dni, łagodzenia ich cierpienia, pielęgnowania i darzenia ich miłością uważa za wspaniały dar. Nawet, jeśli jej wysiłek nie może zostać nagrodzony nawet uśmiechem.
– Angażujemy się w ogromnym stopniu, dlatego bardzo przeżywamy śmierć każdego dziecka. Nasze serca są jak witraże ze strzaskanego szkła. Dzięki temu, że kiedyś zostały zniszczone, teraz są jeszcze mocniejsze i piękniejsze – wyznaje.