Jak przyzwyczaić dziecko do przedszkola. Rozwiązanie jest proste
"Będzie tragedia" – obawiałam się, gdy zaczynałam myśleć o pierwszym dniu w przedszkolu mojego syna. Przywiązany do mnie, wrażliwy, ale jednocześnie ciekawy świata trzylatek 4 września rozpoczął swój pierwszy rok przedszkolny. Pierwszy tydzień nieźle dał mi w kość.
Zacznę od tego, że nie byłam na początku przekonana do posłania dziecka do przedszkola. Wiedziona instynktem najlepiej wychowywałabym syna w domu, ucząc go sama i podając mu ultrazdrowe śniadania, obiady i kolacje. Kwoka ze mnie. Sentyment jednak przeważył. Posłałam mojego trzylatka do placówki, do której i ja uczęszczałam. Przedszkole miejskie, integracyjne, polecane wśród rodziców. Lubiane panie, podejście pełne zrozumienia, elementy Montessori i inne takie bajery. I to mnie uspokoiło.
O przedszkolu nawijałam synowi już od wiosny, kiedy to razem z nim zaniosłam dokumenty. Popatrzył wtedy na mnie i powiedział poważnym tonem: "mamo, ale tu będzie nudno!" Cóż. "Tak to jest synu, gdy biega się do trzeciego roku życia po dworze, bawi piaskiem, trawą, patykami i wodą, a potem trzeba wejść w schemat i bawić się zabawkami" – pomyślałam sobie. Ale za chwilę stwierdziłam, że przesadzam.
Przedszkole to szansa na nowe doświadczenia, nowe znajomości, na przygody, zabawę w mechanika z kolegami, w dom z koleżankami, w wyścigi samochodowe. To możliwości wzięcia udziału w przedstawieniu, wyjazd do teatru i wiele innych atrakcji. Odłożyłam więc własne widzimisię na bok, wzięłam syna za rękę i raźnym krokiem poszliśmy 4 września do przedszkola.
1. Dzień pierwszy
"Mamo, wstawaj!" – zawołał mój trzylatek w poniedziałek. Ledwo otworzyłam jedno oko, a syn głośno krzyknął, że on nie chce do przedszkola. Zaczęły się tłumaczenia, wyjaśnienia, zachęcanie i podpowiadanie, jak to będzie fajnie. Udało się. Wstaliśmy o 7.30. Ubieranie – klasyczny dylemat. Skarpetki po lecie przecież uwierały w nogi. Buty – sportowe za ciepłe, sandały za chłodne. Nałożyliśmy kalosze. Szybki makijaż i byliśmy gotowi do wyjścia.
Zobacz także:
Bramę przedszkola przekroczyliśmy z uśmiechem, zrobiliśmy nawet zdjęcie na pamiątkę. W szatni czekała na nas specjalnie podpisana szafka, a na niej logo – betoniara. Trafili w dziesiątkę.
"Nie chcę, nie chcę! Chodź ze mną" – wołanie rozlegało się na pół przedszkola. Weszliśmy do sali i nagle cisza. Wszystko nowe: panie, dzieci, zabawki. Syn dumnie trzymał w ręku swoje przybory do mycia zębów. Najważniejsze miejsce zajmowała wśród nich pasta do zębów z Zygzakiem McQeenem. Przedszkolanka szybko przechwyciła mojego przytłoczonego nową sytuacją syna i zaproponowała mu zaniesienie przyborów do łazienki. Poszedł w ciemno. Nawet się nie obejrzał.
Wyszłam zadowolona. Obyło się bez płaczu. Po południu, przy odbieraniu również. Jaś wyszedł z kawałkiem arbuza i uśmiechem na twarzy.
2. Dzień drugi
Porannego koszmaru udało nam się uniknąć. Nie było nerwów i pospieszania. Sama nie wiem, jak to się stało. Punkt 8 byliśmy w przedszkolu.
Ok – mój błąd. Wzięłam dziecko na ręce. A ono uczepiło się mnie i nie chciało puścić. Biedna przedszkolanka musiała oderwać je ode mnie siłą. Zapłakane, całe spocone, bo w sali ciepło. Za ciepło.
Później dowiedziałam się, że Jaś płakał, bo chciał, żebym pobyła z nim trochę. On lubi przedszkole – tłumaczył mi przed snem, ale chciałby, żebym była tam z nim. Wyjaśniłam.
Ten dzień potwierdził to, z czego tak bardzo cieszyłam się wybierając placówkę. Jaś jest tam emocjonalnie spokojny. Pani wzięła go na ręce, razem z nim usiadła przy oknie i czekali aż wyjdę, pomachali mi. Jaś już spokojniejszy, wtulony w tę kobietę, która własną ręką ocierała mu łzy.
Po południu – istna radość. Była rytmika i dyplom Mistrza Rytmiki. I było też malowanie Krasnoludka Radusia (Jaś jest w grupie Krasnoludków).
3. Dzień trzeci
Standardem okazało się wchodzenie do przedszkola z płaczem, takim trochę wymuszanym, po to, by okazać swoje niezadowolenie z rozstania. Tego dnia zastosowałam trik, który zawsze wspominam, mówiąc o moich trudnościach z adaptacją w przedszkolu. Tak jak 30 lat temu moja mama zostawiła mi w przedszkolu swoje korale, tak ja dałam synowi spinkę do włosów. Tulił ją i głaskał. "Teraz będziesz ze mną cały dzień" – powiedział, gdy wychodziłam z sali. Niewielki szczegół, a tyle znaczy.
Przeczytaj także:
Przy odbieraniu znowu radość. Był angielski i piosenka o pingwinkach i album z ciekawymi obrazkami. Opowiadaniom nie było końca.
4. Dzień czwarty
Rozstania szły nam coraz trudniej. Jasiek wszedł do sali cały zapłakany. Nic nie dały zapewnienia, że przyjdę po podwieczorku. "Ja nie chcę, nie chcę. Chcą z tobą! Maaaamoo!" – serce mi wtedy pękło na milion kawałków. Sama sobie tłumaczyłam, że będzie dobrze. Że to tylko taki etap. Że adaptacja nam się uda. Że panie dobrze opiekują się moim jedynym dzieckiem, wszystko wyjaśniają, pilnują, radzą, towarzyszą. Są obok. Zapewniałam swoje matczyne ego, że rezygnacja z przedszkola na kilka dni tylko zaszkodzi. Zaraz przecież weekend.
W czwartek, gdy odbierałam syna z przedszkola, nie było już radości, ale smutek. "Jestem smutny, bo spałem, a ty mnie obudziłaś” – wyszeptał mi do ucha Jaś. Kamień z serca.
5. Dzień piąty
Trudu rozstań ciąg dalszy. Zdławione łzy i niemy krzyk: "mamo, zostań". I poczucie, że robię coś źle. Znowu tłumaczyłam sobie, że nie jestem wyrodną matką, bo przy odbiorze moje dziecko nie będzie potrafiło ukryć radości. Zacznie skakać i z pasją opowiadać o tym, co robiło, jakich piosenek słuchało, jakie książki były mu czytane.
I tak też było. Piątek okazał się dniem języka angielskiego i luźnej zabawy. I pysznego obiadu. "Mamo, poczekaj, tylko dokończę układankę o rybkach" – usłyszałam, gdy weszłam do sali, by odebrać syna. "Układałem ją wcześniej, ale teraz Ania mi pomaga". Miód na me serce.
Ale najważniejsze było to, co wydarzyło się w kolejny poniedziałek, dziś, 11 września. Moje dziecko do sali weszło samo. Bez trzymania za rękę. Bez wspierania słowami. Bez zachęcania. Mój trzylatek odważnie powiedział "dzień dobry" do uśmiechniętej wychowawczyni i wkroczył do krainy zabawy. Chyba zaufał. Tak jak ja zaufałam wcześniej.