Wywiad z Robertem Korzeniowskim. O chorobie, lekkoatletyce i nowej pasji, którą zaraził też żonę Justynę
Historia Roberta Korzeniowskiego mogłaby stanowić doskonały materiał na książkę. Zanim znalazł się na szczycie popularności, lekkoatleta przeszedł w życiu wiele. Gdy poszedł na tzw. sportową emeryturę odkrył w sobie nową pasję i zaraził nią żonę.
1. Spacerem przez życie
Kornelia Ramusiewicz-Osypowicz: Czytałam, że w dzieciństwie chorował pan na chorobę reumatyczną, wykryto astmę. Długo trwały te problemy ze zdrowiem? Odnoszę wrażenie, że to pana tylko bardziej zahartowało jako sportowca.
Robert Korzeniowski, lekkoatleta, chodziarz, czterokrotny mistrz olimpijski, trzykrotny mistrz świata i dwukrotny mistrz Europy, były rekordzista świata w chodzie sportowym, obecnie trener i coach: Rzeczywiście, w dzieciństwie przeszedłem w żłobku i przedszkolu chyba wszystkie choroby zakaźne, ale dopiero niedoleczona w wieku 9 lat angina sprawiła, że rozwinęła się u mnie choroba reumatyczna, której towarzyszyła właściwie nieustępująca przez trzy lata podwyższona temperatura. W tamtym okresie, gdy wracały anginy, to 40-stopniowa gorączka była normą. Wtedy na 2 lata zostałem zwolniony z zajęć WF, a pomiędzy 11. i 12. rokiem życia wyjechałem do sanatorium do Rabki, gdzie chodziłem do szkoły, zostałam harcerzem i marzyłem o niczym nieskrępowanym uprawianiu sportu.
Też byłam w sanatorium w Rabce, ale nie mam stamtąd dobrych wspomnień. A jak pan dziś postrzega tamten czas? Mógł pan ćwiczyć?
Niestety pozwalano mi tylko zjeżdżać na sankach, ale już narciarstwo biegowe było zakazane jako zbyt obciążające moje serce. Astma tylko delikatnie dawała o sobie znać. Klasycznie, bo byłem alergikiem i alergie pokarmowe przeistaczały się w oddechowe. Był to jednak dłuższy i niezbyt oczywisty dla moich lekarzy proces odkrywania ograniczeń oddechowych. Najpierw tłumaczono mi, że kaszel po treningu w Katowicach musi być, bo taki klimat, reakcja na zimno też tak była tłumaczona, a potem, gdy lądowanie w cieplejszych krajach często wiązało się z kłopotami oddechowymi, to przecież miało wynikać z przemarznięcia przed przylotem, albo w samym samolocie. Dopiero tuż przed 30-stką opiekujący się mną wtedy lekarze zorientowali się, co jest źródłem powracających problemów, z którymi przyszło mi się mierzyć już do końca mojej wyczynowej przygody, a potem żyć na tzw. sportowej emeryturze. Nigdy jednak nie dopuściłem do siebie myśli, że choroba mnie ogranicza albo wręcz stawia na gorszej życiowo pozycji. Owszem była dla mnie wyzwaniem, czy jeszcze jedną próbą, ale też dzięki niej tym bardziej doceniałem, że mogłem jednak zostać sportowcem.
Na fali Bruce'a Lee i “Wejścia smoka” postanowił pan zacząć ćwiczyć sztuki walki. Długo trwało judo? Co się stało, że przerzucił się pan na lekkoatletykę?
Wszyscy byliśmy zafascynowani filmowym bohaterem, arcymistrzem kung-fu. Chciałem być tak sprawny i zwinny jak Bruce Lee, tym bardziej że w tarnobrzeskiej podstawówce, do której trafiłem właśnie wtedy po przeprowadzce z Jarosławia, lokalna nastoletnia bandyterka wciąż starała się ustawić mnie w szeregu. A ja oczywiście nie miałem zamiaru ulegać. Poszedłem do TKKF i zapytałem, czy mogę trenować kung-fu. Dowiedziałem się, że nie ma zajęć ani z preferowanej sztuki walki Bruce'a Lee, ani też z karate, które było drugą opcją. Mogłem jednak dołączyć do grupy młodzieży, która w Zespole Szkół Rolniczych trenowała judo, na co bez zastanowienia przystałem. To było odkrycie nowego świata regularnych treningów, pokonywania fizycznych słabości i zdobywania kolejnych stopni wtajemniczenia.
Jak to się skończyło?
Zaprzestałem na wstępnej inicjacji i zaledwie białym pasie, bo odwiedzająca nas na treningach milicja, a było to w stanie wojennym, nie dopuściła do powrotu na treningi po letniej przerwie wakacyjnej. Sala sportowa poszła do remontu, matę wywieziono stamtąd na zawsze, a my… No cóż, według milicji już nie uczyliśmy się bić, a tym samym nie byliśmy groźni dla systemu.
Kiedy pojawiła się zatem fascynacja lekkoatletyką?
Dziś żartuję sobie, że lekkoatletą zostałem dzięki mrocznym czasom komuny, ale pewnie coś w tym jest, bo do sekcji LA w moim liceum zapisałem się we wrześniu 1983 tymczasowo i tylko po to, by nie stracić formy przed powrotem na matę. Tak w życiu bywa, że okoliczności, na które nie mamy wpływu, kształtują naszą dalszą ścieżkę, którą jednak podążamy na własnych warunkach. Tak stało się i w tym przypadku, bo do judo nigdy już nie wróciłem, za to podziwiałem Pawła Nastulę w Atlancie, sam zdobywając tam też złoto w chodzie na 50 km.
W 2004 r. podjął pan decyzję o zakończeniu kariery i teraz zajmuje się pan coachingiem, motywowaniem, ale też wspieraniem. Wciąż też z żoną podejmujecie nowe wyzwania… Walking jest taką nową pasją? Jak udało się nią zarazić żonę?
Rzeczywiście, odkąd w wieku 36 lat zakończyłem przygodę z wyczynowym sportem, wciąż żyję sportem, który stał się wspólnym mianownikiem dla wszystkich moich inicjatyw. Sportowe media, medycyna sportowa, marketing UEFA EURO 2012 w zakresie corporate hospitality, czy biznesowy coaching dla firm i korporacji. Uważam, że całkiem dobrze odnalazłem się w nowej rzeczywistości, pozostając jednak wiernym starej pasji.
Jest pan też trenerem.
Tak, trenowałem topowych wyczynowców z Hiszpanii, Irlandii czy Rosji. Jednak to nie wszystko, wspólnie z żoną Justyną rozwijam klub lekkoatletyczny RK Athletics, gdzie wśród pełnej gamy konkurencji można uprawiać również chód sportowy (race walking), a w wydaniu bardziej amatorskim – po prostu walking.
Koniecznie musi mi pan opowiedzieć, jak zaraził pan żonę swoją pasją.
Moja żona początkowo chciała wystartować w półmaratonie, zgodnie zresztą z pierwszą falą popularności masowego biegania. Kiedy jednak już po kilku tygodniach pojawiły się pierwsze przeciążenia kolan czy mięśni przywodzicieli uda, to zaproponowałem, według mnie dużo bezpieczniejsze, chodzenie.
Po zaledwie kilku treningach Justyna odkryła, że osiąga wszystkie korzyści treningu wytrzymałościowego, ale bez narażania się na kontuzje. Z czasem zauważyła, jak chodzenie wpływa na zaangażowanie wszystkich partii mięśniowych, a tym samym jak kształtuje sylwetkę. Walking nie jest dla mnie niczym nowym, ale owszem możliwość masowego uprawiania go w Polsce poza tajemnym kręgiem kadry narodowej czy klubowych wyczynowców okazała się dla mnie inspirującym odkryciem i motywatorem do dalszego propagowania mojej ukochanej konkurencji.