Trwa ładowanie...

Nowy wymiar telewizji

Avatar placeholder
Jakub Kowalski 19.08.2015 15:38
Nowy wymiar telewizji
Nowy wymiar telewizji (Zdjęcie dzieci autorstwa Donnie Ray Jones / CC BY 2.0)

Poprzednie pokolenie doskonale pamięta, że o dziewiętnastej uciekało się z podwórka na dobranockę, bo to był w zasadzie jedyny moment, kiedy telewizja nadawała coś dla dzieci. Dziś telewizja – i jej konsumowanie – zmieniły się w tak dużym stopniu, że z coraz większym trudem przychodzi mi nazywanie telewizją tego, co moje dzieci oglądają. Ale jeszcze nie jesteśmy tam, gdzie być powinniśmy.

spis treści

1. Bajka na zawołanie

Oczekiwanie na kreskówkę miało swój urok, ale dzisiejsze dzieciaki nie mają czasu czekać, podobnie jak ich rodzice. Chcą rozrywki natychmiastowej, podanej na talerzu, a już na pewno nie przywiązanej do jakiejś konkretnej godziny. Za moich już nieco starszych młodych lat narzędziem do takiego zbuntowanego podejścia był magnetowid oraz kasety VHS z po tysiąc oglądanymi kreskówkami Disneya (do dzisiaj nie wiem, skąd się te kreskówki wzięły, kolega taty wziął od swojego kolegi, a my sobie je przegraliśmy chyba). Byłem na te kreskówki skazany, gdy tylko chciałem coś obejrzeć, mój wybór był niezmiernie ograniczony – ale byłem oderwany od godzin emisji i wyczekiwania na dziewiętnastą.

Dziś dzieciaki mają podejście natychmiastowe, bo technologia na to pozwala. Niemal każdy operator telewizji kablowej ma w swojej ofercie nagrywarkę, na której można przechowywać całkiem sporo materiałów i mieć do nich natychmiastowy dostęp. Oczywiście najpierw trzeba jeszcze te materiały ponagrywać, ale jest to znacznie prostsze niż ustawianie dwóch magnetowidów obok siebie i zgrywanie kaset z kilkunastoma kreskówkami. W dzisiejszej telewizji kanałów przeznaczonych dla dzieci jest bardzo dużo, a nagrywarka pozwala na wybranie godzin nagrywania według programu telewizyjnego – czyli nie trzeba czekać, aż program się zacznie.

Zobacz film: "HydePark: W co grają nasze dzieci?"

U mnie w domu efekt takiego podejścia jest taki, że na początku tygodnia dzieciaki sprawdzają, czy nie zmieniła się ramówka, ustawiają nagrywanie swoich ulubionych bajek, a potem oglądają je dokładnie wtedy, kiedy mają na to czas. Poza etapem wybierania, jakie odcinki którego programu mają się nagrać, są już oderwane od tak dla nich abstrakcyjnych ograniczeń jak to, że „My Little Pony” na konkretnym kanale emitowane jest w dni powszednie o 19:55. Być może jest, i tak obejrzą to sobie wtedy, kiedy będą chciały.

2. YouTube w telewizorze

Nowe pokolenie ma potrzebę natychmiastowej konsumpcji materiałów telewizyjnych i im szybciej stacje telewizyjne to zrozumieją, tym później przegrają wojnę z Internetem, który już przecież można mieć nawet w telewizorze. Moja pięcioletnia córka dobrze wie, że na YouTube (który można na ekranie telewizora wyświetlić czy to za pomocą Xboxa 360, czy PlayStation 3, czy dedykowanej telewizorowi aplikacji) znajdzie wszystkie odcinki „My Little Pony”. Wie, że może je dodawać do ulubionych, wie, że może je wybierać i oglądać dokładnie ten, który jest dla niej interesujący. To, czego nie musi wiedzieć, to jakieś wydumane „godziny emisji”, przeżytek starych czasów, który musi zginąć.

Stacje telewizyjne zaczynają to rozumieć na razie na poziomie seriali dla dorosłych. Oto serwis Netflix (oferujący dostęp do cyfrowej telewizji) sfinansował i opublikował w Internecie znakomity serial „House of Cards” z Kevinem Spaceyem i Robin Wright. Nie emitował go w poniedziałki o dwudziestej, tylko zamieścił wszystkie odcinki równocześnie. Wielbiciele serialowych maratonów mogą go obejrzeć na dwa-trzy posiedzenia, reszta dostosuje tempo oglądania do swoich potrzeb.

Netflix zrozumiał jako pierwszy to, co każdy współczesny rodzic widzi na podstawie działań swoich dzieci. Trudno inaczej pojmować telewizję w świecie, w którym każdy odcinek Kucyków daje się znaleźć na YouTube. YouTube ma jednak jedną, bardzo poważną wadę: te wszystkie odcinki wrzucane są kompletnie bez ładu i składu, po angielsku, czesku, niemiecku, polsku, a wyszukiwarka serwisu nie radzi sobie z tym ogromem. Bajkowy czas telewizyjny wygra zatem w moim domu ten operator, który zaproponuje dedykowane rozwiązanie, w którym po pierwsze nie trzeba będzie niczego nagrywać (bo i po co to robić, nie ma żadnego logicznego uzasadnienia nagrywania), a po drugie wszystko będzie uporządkowane i przejrzyste. Za taką telewizję skłonny będę zapłacić dodatkowy miesięczny abonament typu dwadzieścia złotych. I na pewno nie ja jeden.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze