Wenecja (recenzja)
Ocena 4/5
"Opowiada historię podróży, która się nie odbyła. Historię, w której siła marzeń pozwoliła zamienić zalaną piwnicę rodzinnej posiadłości w najbardziej romantyczne miejsce na ziemi. Główny bohater, Marek, kocha Wenecję. W jego rodzinie do "wodnego miasta" jeździ się od pokoleń. Marek ma 11 lat, zna na pamięć nazwy wszystkich placów i ulic w Wenecji.
Niestety, wybucha wojna i chłopiec zamiast do Wenecji jedzie do ciotki. Ale od czego jest wyobraźnia? Zwariowane ciotki budują chłopcu prawdziwą Wenecję w zalanej wodą piwnicy domu.
Karnawał wyobraźni i marzeń. Magiczny świat, które chłonie się wszystkimi zmysłami.”
"Wenecja" to nie wytwór masowej produkcji obliczonej na zarobienie jak największej kasy już w pierwszym dniu dystrybucji. Nie jest to film, który rzuci na kolana każdego.
To kino autorskie. A nazwisko reżysera niejako definiuje sam film. „Wenecja” jest typowym dziełem Jana Jakuba Kolskiego. Jeżeli ktoś nie przepada za stylistyką realizmu magicznego, raczej nie da się ponieść tej, w szczególny sposób odrealnionej historii.
Reżyser osadza akcję filmu w swym ulubionym krajobrazie, który określany jest jako archetypiczna wieś polska. Każdy, kto zna poprzednie dzieła Kolskiego zapewne wie, o co chodzi. Pokazuje nam on swoisty mikroświat, skupiony na własnych sprawach, gdzie życie toczy się zupełnie innym rytmem. Spokojny, leniwy, bezpieczny, znany Dom, który wypada mizernie w porównaniu z wielkomiejskim życiem.
Dość długo wydaje się być magiczną oazą, której nie dosięgnie wojna. Niestety, to tylko złudzenie. Wojna wdziera się nagle, niespodziewanie i od razu zabiera Coś bardzo cennego. Później znika, by za jakiś czas znów zburzyć iluzoryczny spokój.
Opowieść snuje jedenastoletni Marek. Wydarzenia widzimy jego oczami, dość powierzchownie, przez pryzmat jego potrzeb i emocji. Przez pryzmat żalu i złości z niespełnionego marzenia o Wenecji. Tylko czy to naprawdę chodzi o samo miasto? A może to tylko pretekst, środek, droga do zupełnie innego celu? Czy w "Wenecji" chodzi o prawdziwą Wenecję? Raczej nie.
W filmie nie ma wartkiej akcji, nie ma rozbudowanych dialogów, nie ma ani szczęśliwego zakończenia, ani też morza łez. Nie ma również żadnego karnawału. "Wenecja" to przede wszystkim obrazy. Poetyckie, odrealnione, nasycone jakimś nieokreślonym klimatem. Przeciągnięte sceny, zatrzymany kadr i cisza. Muzyka płynie, nie przeszkadza, nie narzuca się, uzupełnia kunszt twórcy zdjęć, któremu należą się gromkie brawa.
Dialogów prawie nie uświadczymy. A gdy się pojawiają, są lakoniczne, zawierają niewiele słów, ale… no właśnie, ale, mają swój "ciężar" i wbrew pozorom dużo mówią. Treść niosą aktorzy w swej dość oszczędnej grze.
Nie sposób napisać prawdziwej recenzji tego filmu w kilku słowach, bez analizy popartej wiedzą teoretyczną. A nawet gdyby tego dokonać, to i tak każdy kolejny widz zobaczyłby coś innego, bo przecież mamy zupełnie inną wrażliwość.
Dla mnie to bardzo plastyczny, nieco metafizyczny obraz. Obraz, który wciąga, mami, trzyma przed ekranem i stopniowo odkrywa swoje tajemnice. Intryguje. Chce się go zrozumieć. Dowiedzieć się, co autor miał na myśli. Może nic ponad to, co jasno przekazał? Może to chodzi tylko o wrażenia estetyczne? Ja znalazłam coś więcej.
Znalazłam bodziec do refleksji, do tego by wysilić szare komórki, by oderwać się od codziennych zwyczajnych spraw.
Film gorąco polecam.
P.S. Szczególnie polecam twórcom, którzy zajmują się kinem akcji. Takiej sceny "ostrzału" nie widziałam w żadnym polskim filmie.