Trwa ładowanie...

Recenzja książki "Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa"

 Alicja Barszcz
Alicja Barszcz 17.02.2015 11:55
Recenzja książki "Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa"
Recenzja książki "Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa"

Wzruszająca, pełna emocji, ciekawa, a przede wszystkim prawdziwa historia rodziny Bohg, czyli Constanze, Tibora oraz Juliusa. Tymi kilkoma przymiotnikami mogę w skrócie określić książkę autorstwa Constanze Bohg „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa” wydaną w Polsce przez Wydawnictwo Święty Wojciech.

Młodzi małżonkowie po powrocie z USA, gdzie oddawali się swoim karierom, chcą zamieszkać na stałe w Berlinie i tam też założyć rodzinę. Wszystko dzieje się zgodnie z planem: wynajmują mieszkanie, szukają czegoś na własność, mają oszczędności i niedługo na teście ciążowym pojawiają się upragnione dwie kreseczki. Constanze, Tibora oraz ich „Truskaweczkę” (nazwali tak swoje nienarodzone dziecko ze względu na jedyne owoce, jakie tolerowała Constanze na początku ciąży, kiedy męczyły ją nudności) na badaniach w przychodni diagnostyki prenatalnej. Zostali tam skierowani ze względu na to, że brat Constanze urodził się z zespołem Downa. Nic jednak nie zwiastowało tego, czego dowiedziała się rodzina Bohg w czasie tych badań… Nie zespół Downa, ale przepuklina mózgowo potyliczna – bardzo rzadka choroba sprawiająca, że mózg oraz rdzeń kręgowy wypływają z organizmu i gromadzą się w torbieli skórnej na zewnątrz w części potylicznej głowy. To musi być prawdziwy cios poznać takie wyniki. Nawet nie chcę sobie wyobrażać czegoś takiego. Lekarze zapowiedzieli, że nie spotkali się z przypadkiem donoszenia takiej ciąży, gdyż każda para decydowała się na jej przerwanie, czyli aborcję. Constanze i Tibor muszą podjąć więc decyzję, co zajmuje im tytułowe cztery i pół tygodnia.

Aborcja jest bardzo trudnym tematem. I nie mówię tutaj o sytuacji, kiedy przyszła matka po prostu nie chce mieć dziecka, nie teraz, nie z tym mężczyzną – dla mnie taka aborcja nie jest zrozumiała. Mówię właśnie o sytuacji Constanze i Tibora, czyli oczekiwania na narodziny dziecka chorego, niezdolnego do życia, kiedy nie ma się pewności, czy maluszek dotrwa do porodu, w ogóle go przeżyje, czy będzie istniał na świecie przez godziny, dni, tygodnie, miesiące, a może lata, ale nie będzie samodzielny i zmusi rodziców do ciągłej opieki, bezustannej walki o kolejny dzień.

Constanze i Tibor dotrwali do dnia porodu. Julius przyszedł na świat jako wcześniak i żył 2 godziny, z których pierwszą spędził na łonie matki, drugą na rękach ojca… Trudy rozstania, organizacji pogrzebu, a raczej spotkania i jednocześnie pożegnania z Juliusem rodziny i przyjaciół, żałoba i powrót do życia, do działania (rolki, biegi, praca) – to wszystko wymagało ogromnej odwagi, wytrwałości, wzajemnego zrozumienia i zaufania. Julius, czyli pierworodny potomek rodziny Bohg, zawsze będzie miał miejsce w ich życiu, w ich wspomnieniach oraz w sercach.

Historia rodziny Bohg bardzo mnie poruszyła. Podoba mi się przede wszystkim to, że autorka nie narzuca swojego wyboru. Sama zaznacza, że nie wiedziała, co zrobić – ani ona, ani jej mąż. Radzi jedynie, by w podejmowaniu decyzji o urodzeniu dziecka bądź przerwaniu ciąży odciąć się od świata, od stereotypów, od zdania innych ludzi – znajomych, rodziny, obcych osób, a nawet od wiary i Boga. Należy zdać się jedynie na własny osąd sprawy, własne sumienie i własne zdanie. To potencjalni przyszli rodzice muszą zadecydować i wziąć na siebie odpowiedzialność tej decyzji – nikt inny. I takie jest podstawowe przesłanie książki „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa”.

Autorka zaznacza też, że bardzo dobrym źródłem do zdobywania informacji oraz zawierania nowych znajomości (oczywiście związanych z chorobą dziecka) jest internet i literatura. To właśnie dzięki sieci poznała Susie, której synek zmarł tuż po narodzinach, więc poczuła się mniej samotna i bardziej przez kogoś rozumiana, nawiązała też kontakt z Noemi, która zasugerowała opiekę paliatywną nad matką i maleństwem, jeśli przeżyje ono poród. Niektóre kwestie, np. charakter mailowych kontaktów i wysyłanie listów lub e-maili zbiorczo do znajomych, czy też dosyć wydumane jak dla mnie smsy wymieniane między małżonkami, trochę nie pasowały mi w tej książce – może ze względu na to, że w polskich realiach nie spotkałam się z czymś takim w tak dużym stopniu. Jednak nie miało to większego znaczenia w odbiorze całości.

„Cztery i pół tygodnia..” czytałam jednym tchem. To bardzo budująca historia, która pokazuje, jak czerpać radość (tak! Mimo wszystko – radość) z każdej chwili, która jest nam dana. Constanze i Tibor to wzory do naśladowania dla każdego małżeństwa. Wspólnie przetrwali straszną próbę, nie poddali się i udowodnili, że razem można wygrać na pozór przegraną sprawę. Podziwiam i szanuję, a co za tym idzie – zachęcam wszystkich do przeczytania książki „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa”.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze