Wychowują kilkoro dzieci. "Zarządzanie dużą rodziną jest jak zarządzanie firmą"
Mamy z rodzin wielodzietnych stosują na co dzień sprawdzone triki. - Szukam promocji, kupuję rzeczy dyskontowe, w dużych opakowaniach, bo tak się bardziej opłaca. Mieszczę się do jednego wózka sklepowego, ale tak z "górką". Sklepikarka, która już nas zna, zawsze się śmieje, że u mnie co tydzień to jakby święta były - śmieje się Agnieszka Stefaniuk, mama siódemki dzieci.
W tym artykule:
Chaos zaczyna się po południu
Dzień Moniki Kity z Krakowa zaczyna się tak naprawdę wieczorem. To wtedy zaczyna organizować wszystko na kolejny poranek: przygotowuje ubranka dla dzieci, pilnuje, żeby plecaki i śniadaniówki były naszykowane. Do każdej wkłada smaczny i wartościowy posiłek. Nic wyszukanego, raczej to, co można szybko przygotować: kanapki, kolorowe warzywa i owoce.
Gdy nadchodzi czas wieczornej kąpieli, obowiązkami dzielą się z mężem: jedno z nich zajmuje się przygotowaniem kolacji, drugie w tym czasie kąpie dzieci. Pracy jest niemało, bo gromadka rodziny Kitów liczy sześcioro dzieci w wieku od dwóch do trzynastu lat. Podczas gdy starszaki same wykonują wieczorną toaletę, młodszym trzeba trochę pomóc. Przedszkolaki kąpią się więc zwykle razem, parami.
- Na kolację robimy coś na ciepło, najczęściej słodkie dania: gofry, naleśniki. W weekend pizzę. Posiłki, które łatwo przygotować w większej ilości - mówi WP Parenting Monika Kita.
Kolejność urodzenia ma wpływ na IQ
Dla dużej rodziny potrzeba dużej ilości składników. Dla wygody i oszczędności mama zamawia więc większe paczki żywności przez internet: 10 kg kaszy, mąki czy mięsa z dobrego źródła. Większe zakupy raz w tygodniu robi tata. Miesięcznie na samą żywieniówkę trzeba liczyć około 4 tys. zł.
Dzięki dobrej organizacji od samego rana każdy z członków rodziny wie, co ma robić: mama zajmuje się dwuletnią córeczką, którą karmi piersią, a tata zabiera dzieci do przedszkola i szkoły. Na szczęście nie ma daleko - oba budynki znajdują się naprzeciwko ich domu.
- Wtedy zostajemy same z córką. Zajmuję się nią, sprzątam. Dzieci, które chodzą do szkoły, wracają do domu same, a po południu idę odebrać przedszkolaki. Dopiero wtedy robi się trudniej, pojawia się chaos - jest bardzo gwarno, bo to dwaj chłopcy, lubią się bawić w głośne zabawy, strzelaniny, piłkę - wylicza Monika.
Pierwsze dziecko, synka, urodziła, mając 27 lat. Była wtedy półtora roku po ślubie. Wraz z mężem myśleli o dwójce dzieci i nie planowali wtedy rodziny wielodzietnej.
- Myśleliśmy o trzecim dziecku, ale pojawiło się wcześniej, niż zakładaliśmy i był to bardzo trudny moment. Zauważyłam, że brakuje mi rąk - dosłownie i w przenośni. To był jednocześnie przełom: zaczęliśmy pragnąć kolejnych dzieci. Gdy jeden maluch kończył rok, myśleliśmy o następnym - wspomina.
Życie z liczną gromadką wymaga dostosowania się do sytuacji (dlatego m.in. z samochodu osobowego przesiedli się do mini busa), ale też pomocy. Monika przyznaje, że odkąd urodziła się najmłodsza córka, wspiera ich babcia. To ona obecnie najwięcej gotuje dla rodziny.
- Wcześniej bywało różnie, zdarzała się jajecznica na obiad, ale najczęściej robiłam spaghetti albo dania jednogarnkowe - wyjaśnia.
"Zarządzanie dużą rodziną jest jak zarządzanie firmą"
Wychowywania potomstwa bez pomocy najbliższych nie wyobraża sobie także Agnieszka Stefaniuk, która wraz z siódemką dzieci i mężem mieszka pod Warszawą. Teraz jej pociechy są już nieco starsze, liczą od 10 do 22 lat, jednak kilka lat wcześniej - jak wspomina - bywało ciężko.
- Zarządzanie dużą rodziną jest jak zarządzanie firmą - trzeba wszystko planować i organizować. Jak dzieci były młodsze, był moment, że trzeba je było rozwozić do trzech różnych placówek. Mieliśmy więc dyżury kto, kiedy i kogo wozi rano. Razem z sąsiadami i znajomymi, którzy nam pomagali. Wspierała nas też rodzina, głównie babcia - wyznaje Agnieszka dla WP Parenting.
Gdy pytam, o której rano wstaje, śmieje się i odpowiada, że teraz nie musi się już martwić porankami: dzieci wstają same, przygotowują sobie posiłki i ruszają do szkół.
- Stawiamy z mężem na samodzielność. Same nastawiają sobie budziki i rano wstają. Oczywiście muszę kontrolować sytuację, czy nikt nie zaspał, rano więc przechodzę po pokojach i sprawdzam. Zdarza się, że spóźnialskich trzeba podwieźć do szkoły - mówi.
- Kiedyś było inaczej, pamiętam nerwówkę, pośpiech. Pracowałam na etacie, co rano był harmider, kłótnie o łazienkę, dzieliliśmy się z mężem na samochody, kto kogo wiezie... Nie chciałam budzić się od razu w defensywnym nastroju, więc wstawałam wcześniej, żeby wszystkiego dopilnować. Najwcześniej zdarzało mi się o 5:45. Teraz myślę o tym ze zgrozą - śmieje się.
Gdy dzieci były młodsze, sytuacja w rodzinie dynamicznej się zmieniała. Agnieszka wraz z mężem musieli nauczyć się szybko reagować na to, co się dzieje.
- Musieliśmy być elastyczni, bo rzeczywistość zmieniała się z dnia na dzień. Wystarczyło, żeby jedno dziecko się rozchorowało, a chorobę "łapały" kolejne. Zdarzały się także sytuacje podbramkowe, np. jak urodziłam siódme dziecko, krzywo stanęłam i pękła mi kość w stopie. Nie dość, że miałam maleństwo do wykarmienia, to jeszcze musieliśmy zaopiekować pozostałą gromadkę. Trzeba było zwolnić tempo i poprosić o pomoc rodzinę - wspomina.
Na przestrzeni lat rodzinę Stefaniuków wspierały więc babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie oraz sąsiedzi i znajomi, a także zatrudniona opiekunka. Agnieszka nie zwalniała tempa: przy każdym dziecku brała urlop macierzyński na rok i wracała do pracy. Odpuściła dopiero przy najmłodszej córce.
- Dopiero przy siódmym dziecku pozwoliłam sobie na większy odpoczynek. Trochę z powodu życiowego zmęczenia. Byłam dwa lata w domu z córką, nie pracowałam. Zapragnęłam mieć coś dla siebie. Doszkoliłam się więc i założyłam własną działalność - opowiada.
- Dotąd mocno redukowałam swoje potrzeby. Mówi się dużo o wypaleniu zawodowym, ale jest też rodzicielskie. Przy siódmym dziecku dotarło do mnie, że muszę się przestać oszukiwać, że wszystko ogarniam. Może i robię to, czego inni ode mnie oczekują, ale kosztem zdrowia, napięcia, problemów z kręgosłupem i snem. Wiem już, że muszę o siebie dbać - dodaje.
Triki ułatwiające życie
Zarówno w domu Agnieszki, jak i Moniki, panują rodzinne zasady. Dotyczą one także obowiązków domowych.
- Jak zostaję z najmłodszą w domu, robię ogólne porządki. Dzieci sprzątają w swoich pokojach same, wynoszą śmieci, a po jedzeniu sprzątają ze stołu naczynia do zmywaki - wylicza Monika.
- Staram się, żeby w domu nie było zbyt wielu rzeczy, np. każdy ma jedną kurtkę i zimowe buty, ewentualnie jakieś jedne zapasowe. Ograniczamy też liczbę zabawek. To wiele ułatwia - dodaje.
Pralka, mieszcząca 8 kg ubrań, włączana jest codziennie. Kiedyś podobnie było u Agnieszki.
- Wystarczył jakiś rotawirus z wymiotami i pralka oraz suszarka chodziły non-stop. To była niekończąca się "zabawa" - śmieje się.
- Ja zawsze mówię, że u nas porządek jest zawsze w procesie. Nie mam pedantycznego nastawienia - dodaje.
Aby uczyć dzieci pracowitości i samodzielności, wraz z mężem stworzyli w przeszłości tabelkę z domowymi obowiązkami. Z tygodnia na tydzień ustalali, kto za co będzie odpowiedzialny.
- Zależało to od wieku i możliwości dzieci. Zajęcia były proste: zamieść korytarz, ustawić buty, sprzątnąć ze stołu, rozłożyć zmywarkę. Aby było łatwiej, naczynia trzymamy w niskich szufladach, by każdy mógł do nich dosięgnąć. Dzięki wykonywaniu zadań dzieci zbierały punkty, które potem mogły wymienić na jakąś atrakcję weekendową - wyjaśnia.
Agnieszka przyznaje, że nie zawsze była dobrze zorganizowana. Z czasem jednak wprowadziła do domu zasady, które ułatwiały jej życie.
- Mam menu z potrawami, które mogę szybko ugotować. To są dania jednogarnkowe, sosy z mięsem itp. Aby oszczędzić czas, piekę zamiast smażyć. Smażę tylko w czwartek, kiedy mamy dzień naleśników. Robię je wtedy na trzy palenie i zużywam kilogram mąki. Zajmuje mi to godzinę - opowiada.
- Gotuję tak, żeby było zdrowo i sycąco, ale nie ma luksusów żywieniowych. To w końcu żywienie grupowe - śmieje się.
Zakupy robi raz w tygodniu.
- Szukam promocji, kupuję rzeczy dyskontowe, w dużych opakowaniach, bo tak się bardziej opłaca. Mieszczę się do jednego wózka sklepowego, ale tak z "górką". Sklepikarka, która już nas zna, zawsze się śmieje, że u mnie co tydzień to jakby święta były - mówi.
Życie w dużej rodzinie niczym niekończąca się głośna impreza
Monika i Agnieszka o swoich rodzinach opowiadają z ogromną dozą miłości. Podkreślają też, że w swoich środowiskach są bardzo lubiani. Niemiłe reakcje w zasadzie im się nie zdarzają.
- Raz jechaliśmy na wakacje i zaczęliśmy wysiadać na stacji benzynowej. Ludzie byli zdziwieni, ale pozytywnie. Pytali, czy to wszystko nasze dzieci - śmieje się Agnieszka. - Bywam też komplementowana przez inne kobiety, że jestem mamą siedmiorga dzieci, a tak dobrze wyglądam. Cieszy mnie to, bo w Polsce wciąż pokutuje stereotyp, że mama wielodzietnej rodziny jest taka biedna, zamknięta w domu, a czasem wręcz, że to patologia…
- Ogromnym plusem posiadania kilkorga dzieci jest to, że zawsze jest ktoś bliski, przy kim nie jesteśmy samotni. Życie w dużej rodzinie to poza tym taka niekończąca się głośna impreza - żartuje.
Podobnie jak u Agnieszki, członkowie rodziny Moniki są ze sobą bardzo blisko. Nawet maluchy troszczą się o siebie nawzajem.
- Od małego jak ktoś w przedszkolu miał urodziny i rozdawano cukierki, to moje dzieci brały jednego i go nie zjadały. Przynosiły do domu… żebym go pokroiła i aby mogły podzielić się z rodzeństwem. Teraz dostają już po dwa cukierki, żeby mogły od razu jednego zjeść - śmieje się.
Gdy pytam ją o wyjątkową chwilę, która zapadła jej w pamięć, opowiada o ostatnim porodzie.
- Rodziłam w domu. W tej ostatniej fazie dzieci były w ogródku, pod opieką babci. Gdy urodziła się córka, bardzo się cieszyły. Zresztą za każdym razem, gdy przychodziłam do domu z kolejnym dzieckiem, były szczęśliwe, że mają kolejne rodzeństwo - podkreśla. - Nie wydaje mi się, żeby kolejne porody różniły się czymś pod kątem trudności.
- Starsza córka domaga się jeszcze siostrzyczki, ale mówimy jej, że teraz to prędzej ona zostanie mamą niż ja znowu urodzę - śmieje się.
Na kogo obie mamy chcą wychować swoje dzieci? Słysząc to pytanie, zdecydowanie odpowiadają, że nie myślą o konkretnych zawodach na przyszłość.
- Bardziej zależy mi na tym, żeby były empatyczne, miały ze sobą dobre relacje i były dobrymi osobami - mówi Monika.
- Chcę, żeby wyrosły na ludzi, którzy umieją kochać - kończy Agnieszka.
Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski