Trwa ładowanie...

Lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki uratowali ukraińskie bliźnięta. Miały syndrom podkradania

 Anna Klimczyk
11.08.2022 12:47
Lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki uratowali ukraińskie bliźnięta
Lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki uratowali ukraińskie bliźnięta (East News/ PAP)

Lekarze z Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi dzięki dwóm operacjom przeprowadzonym u ciężarnej uchodźczyni uratowali jej bliźnięta z syndromem podkradania. Katia nie ma wątpliwości, że w rodzinnych stronach nie udałoby się jej donosić ciąży.

Lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki uratowali ukraińskie bliźnięta
Lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki uratowali ukraińskie bliźnięta (PAP)
spis treści

1. Dowiedziała się o ciąży, gdy wybuchła wojna

Katia razem z mamą, czteroletnią córką Saszą i 10-letnią siostrą Sonią, została wysiedlona z objętego wojną miasta Wołnowacha w obwodzie donieckim.

Kobieta jest ogromnie wdzięczna za wszystko, co spotkało ją w Polsce. W Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki pracownicy między sobą mówią o niej "Katia dziękuję", bo to słowo, które podczas pobytu w szpitalu 26-latka wypowiadała najczęściej.

Już po wysiedleniu, ale jeszcze na terenie Ukrainy, gdy razem z bliskimi tułała się po różnych miejscowościach, odwiedziła lekarza, który potwierdził jej podejrzenia, że jest w ciąży.

Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Wtedy cała rodzina postanowiła uciec do Polski.

W kraju nad Wisłą znowu nie zatrzymali się pod jednym adresem. Kobiety przemieszczały się w większej grupie uchodźców z Wołnowachy. Jeden z nich wpadł na pomysł wyjazdu do Niemiec. Tam jednak Katia i jej bliscy nie odnaleźli się, więc wrócili do Polski. Zatrzymali się w Sulęcinie, w ośrodku dla uchodźców z Ukrainy. Wszystko to działo się na przełomie marca i kwietnia.

2. U nienarodzonych dzieci zdiagnozowano syndrom podkradania

Rodzina zaczęła układać sobie życie w Polsce. Sonia poszła do szkoły, Sasza do przedszkola, a Katia do ginekologa. Lekarz nie miał jednak dla niej dobrych wiadomości. Stan bliźniaczej ciąży kobiety zaniepokoił go na tyle, że skierował ją do szpitala w Zielonej Górze. Pracująca w placówce lekarka, po rozpoznaniu syndromu podkradania, niezwłocznie skontaktowała się z kierownikiem Kliniki Ginekologii, Rozrodczości i Terapii Płodu w łódzkim ICZMP dr hab. Piotrem Kaczmarkiem.

Syndrom podkradania TTTS (twin-to-twin transfusion syndrome) jest powikłaniem ciąży bliźniaczej jednokosmówkowej polegającym na przecieku krwi od jednego z płodów do drugiego. Zarówno "dawca", jak i "biorca" są poszkodowani, a nieleczony syndrom nieuchronnie prowadzi do poronienia. Aby uratować dzieci, niezbędne są zabiegi wewnątrzmaciczne, w Polsce wykonuje je tylko kilka ośrodków.

- Objawy TTTS są różne, ale dominującym jest, że u "biorcy", który dostaje krew "dawcy", tworzy się duża ilość płynu owodniowego, co kończy się odpływem płynu i poronieniem. Z kolei "dawca" nie ma płynu owodniowego, jest przytwierdzony do ściany łożyska i pompuje krew dla drugiego płodu. Leczenie polega na przecięciu naczyń w łożysku, które łączą oba płody. Wykonuje się to za pomocą fetoskopu - przez powłoki brzuszne matki wprowadzany jest rodzaj endoskopu z torem wizyjnym i włóknem laserowym - wyjaśnia dr Kaczmarek.

Usunięcie części połączeń z łożyskiem pozwala na odciążenie zmęczonego serca "biorcy" i dostarczenie więcej tlenu i krwi "dawcy". Przy stole operacyjnym Katii stanęli najlepsi specjaliści - obok dr Kaczmarka, prof. Krzysztof Szaflik i dr Adam Bielak.

- Zabieg wymaga dużej precyzji, ale trzeba działać rozważnie, bo może się zdarzyć, że w wyniku przecięcia wszystkich naczynek jeden płód umiera. Dlatego u pani Katii wykonaliśmy go dwukrotnie, tydzień po tygodniu. Zwyczajowo rozwiązujemy takie ciąże planowo ok. 36 tygodnia, ale wskutek rozwinięcia się samoistnej czynności skurczowej lub odpłynięcia płynu owodniowego może to nastąpić wcześniej - tłumaczy dr Kaczmarek.

3. Cały zespół szpitala zaangażował się w pomoc ciężarnej Ukraince

Oprócz lekarzy szalenie istotni w historii 26-letniej mamy bliźniąt są pracownicy ICZMP, którzy bardzo zaangażowali się w pomoc.

Ukrainki na oddziałach położniczych ICZMP to obecnie norma, ale Katia to szczególny przypadek. Gdy przywieziono ją karetką do Łodzi, nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo oddala się od swojej matki, która pozostała w Sulęcinie.

Wszystko działo się tak szybko, że nie miała niczego, co potrzebne jest w szpitalu, a matka opiekująca się jej siostrą i czteroletnią córeczką, nie była w stanie z dnia na dzień wybrać się w 400-kilometrową podróż, tym bardziej że rodzina nie ma własnego środka lokomocji.

- Profesor poprosił mnie, żebym pomogła w tłumaczeniu, bo ma na oddziale Ukrainkę, która ciągle płacze, a ja mam synową z Ukrainy i choć nie znam tego języka, to dogaduję się po rosyjsku. I tak poznałam Katię. Ale nie tylko ja jej tutaj pomagam, zaangażowany jest cały zespół Zakładu Genetyki, mamy "słoik dobra" na datki, przynosimy ubrania i jedzenie - opowiada pani Anna, która zastrzegła sobie anonimowość.

Gdy Katia przyjeżdżała z Sulęcina na kolejny zabieg czy kontrolę, pani Anna przyjmowała ją u siebie w domu. W siódmym miesiącu ciąży zalecana była kontrola, więc pani Ania zaprosiła do siebie całą rodzinę Katii, by pokazać im Łódź. Właśnie podczas tej wizyty okazało się, że ciążę trzeba już rozwiązać. 18 lipca, przez cesarskie cięcie, urodzili się Andrij i Arkadij. Każdy z nich ważył niewiele ponad 900 gramów, więc obaj trafili na intensywną terapię.

Obecnie chłopcy nadal przebywają w Klinice Neonatologii. Dzięki wsparciu Fundacji Mam Serce działającej w ICZMP, która zapłaciła za pobyt Katii w szpitalnym internacie, mama może spędzać z nimi dużo czasu. Ludzie dobrej woli dbają o to, by miała co jeść, w co się ubrać, przygotowano też rzeczy dla jej dzieci.

- Trochę się martwimy, bo zbliża się czas wypisu, i nie wiemy, gdzie trafią te nasze wcześniaki. W Sulęcinie czteroosobowa rodzina Katii zajmuje jeden pokój w internacie, gdzie jest 60 osób. Niestety, wkrótce z internatu uchodźcy będą przenoszeni do ośrodka wczasowego z domkami, gdzie przebywali już wcześniej. Tego się obawiamy, bo jest tam grzyb i dzieci tam chorowały. Chcielibyśmy, aby Anadrij i Arkadij trafili do dobrych warunków - podkreśla pani Anna.

Jak zaznaczyła, rodzina Katii korzysta ze wsparcia wolontariuszy z Sulęcina, którzy m.in. przysyłają jej paczki i zadbali o wyprawkę dla chłopców.

- Jestem dobrej myśli, że znajdą tam jakieś rozwiązanie. Dopóki Katia z dziećmi bezpiecznie nie dojedzie na miejsce i nie znajdzie domu, to my tutaj, z całym Zakładem Genetyki, naszego sumienia nie wyciszymy - obiecuje.

Źródło: PAP

Anna Klimczyk, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Rekomendowane przez naszych ekspertów

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze